Выбрать главу

– Zbadałem wszystkie przejęte po wojnie niemieckie akta. I znowu ciekawa historia. Otóż w gestapo, a potem w RSHA, głównym urzędzie bezpieczeństwa Rzeszy, pracowała pewna kobieta, Rita Lausch. Była tak dobrym oficerem śledczym, że awansowała wysoko, będąc jedyną babą w urzędzie na tak eksponowanym stanowisku. Zlecano jej rozgryzanie najpoważniejszych spraw. W roku czterdziestym trzecim otrzymała kolejną. Wykryto w wojsku agenta obcego wywiadu, a był nim gefreiter Rudolf Schenck. Jednak od razu pojawiły się wątpliwości. Obcy wywiad umieszczał w niemieckim wojsku… szeregowca? Po co? Sprawa była bardzo dziwna. Aby to wyjaśnić, cofnijmy się nieco w czasie. Otóż w trzydziestym dziewiątym pan Heini Huber miał zostać wysłany z Breslau na wojnę z Polską. Niestety, skład wykoleił się już w Trzebnicy. Jedyna ofiara śmiertelna: Heini Huber. Dwa lata później dowództwo postanowiło wysłać szeregowego Kristiana Mellera na front wschodni. Niestety, pan Meller zginął wraz z całym plutonem w katastrofie lotniczej pod Oppeln. I wszystko byłoby w porządku, ale przypadkiem wykryto, że Heini Huber, Kristian Meller i Rudi Schenck to jedna i ta sama osoba, o czym świadczą choćby zdjęcia z odpowiednich akt.

Waśków wykładał na malutki metalowy stolik pożółkłe, niemieckie dokumenty z wpiętymi zdjęciami Wasilewskiego w mundurach różnych formacji.

– Normalnie by się nie patyczkowano, ale coś zwróciło uwagę oficera prowadzącego. Pewien dziwny szczegół. Jeśli jakiś wywiad zadaje sobie tyle trudu, żeby „wskrzeszać” swojego agenta, czyli organizować poważne wypadki dla przykrycia pseudośmierci, to dlaczego tym człowiekiem jest zwykły szeregowiec? Dlaczego w Breslau? Odtąd sprawę miała prowadzić Rita Lausch. Jej pierwszym posunięciem było rozkopanie grobów pana Hubera i pana Mellera. Ciał w trumnach nie było. I tu zaczyna się najciekawsze. Pani Lausch aresztowała Rudolfa Schencka. Jechali autem do Berlina na przesłuchanie – Waśków podrapał się w brodę. – Hmmm… Ciągano do Berlina zwykłego szeregowca? Po co?

– Po co? – powtórzył Wasilewski.

– Tego nikt już nie wie – pułkownik uśmiechnął się lekko. – W każdym razie nie dojechali.

– Czyżby wypadek?

– Słusznie. Podoba mi się pański tok myślenia.

– Na wysokości Legnicy? Na autostradzie?

Pułkownik skinął głową.

– Na wysokości Leignitz, dokładnie. Czyżby jakieś skojarzenia?

– Niech pan nie kpi!

Waśków wyprostował plecy, skrzywił się lekko.

– Rita Lausch przeżyła. Ekipa ratunkowa stwierdziła śmierć Schencka, jednak jego ciało gdzieś znikło. Niby nic, kto by się zajmował jakimś szeregowcem, ale…

– Ale to nie koniec, prawda?

– Owszem. Ritę Lausch złapano na tym, jak niszczyła akta sprawy. I to, niestety, skutecznie. Nic nie pozostało poza tym zdjęciem, w ostatniej chwili wyciągniętym z pieca wraz z kawałkiem papieru. Śledztwo przekazano wyższym szarżom. Pierwsza hipoteza była następująca: Rita zakochała się w podejrzanym, czego najlepszym dowodem jest właśnie to zdjęcie, zainscenizowała wypadek samochodowy pod Leignitz i pomogła kochankowi uciec, a potem zacierała ślady, paląc akta. Wtedy naprawdę się nie patyczkowano… W uznaniu poprzednich zasług nie rozstrzelano Rity, a jedynie zdegradowano ją i przesunięto do zupełnie nieważnej placówki bezpieczeństwa w fabryce Dyrenfurth. To dzisiejszy Brzeg Dolny.

– I co dalej?

– Nic. Rita nie dojechała do Brzegu. Mniej więcej na wysokości Oławy przypadkiem zastrzelił ją w pociągu pijany żołnierz. Gościa skazano na KS, wyrok wykonano w 1944. Niczego więcej o tej sprawie nie wiemy.

– Coś za dużo tu przypadków – mruknął Wasilewski.

– Też tak myślę – zgodził się pułkownik.

– A do czego pan zmierza?

Waśków wyjął z kieszeni kolejny kartonik. Długą chwilę trzymał go w dłoni, a potem położył na metalowym stoliku.

– To jest właśnie Rita Lausch.

Wasilewski wziął do ręki legitymacyjne zdjęcie. Znał tę kobietę! Ale nie w ohydnym, faszystowskim mundurze, jak tutaj. Znał ją, na pewno! Boże, to jest ta mglista postać, którą usiłował sobie przypomnieć. Żeby tylko pamiętać skąd. Skąd ją znał?! Dlaczego ją kochał?! No przecież musi sobie przypomnieć!!!

Pułkownik Waśków obserwował zmiany na jego twarzy. Pociągnął łyk piwa, zapalił papierosa. Wokół panowała idealna cisza.

– Czy… Czy pan chce mnie o coś oskarżyć? – spytał po dłuższej chwili Wasilewski.

– O co?

– No, nie wiem. Przecież w jakimś celu prowadzi pan tę rozmowę.

Waśków uśmiechnął się smutno.

– Taaak. Oskarżyć pana? Że był pan agentem obcego wywiadu w Breslau, w roku 1943? Jeśli nawet, przy całej fantastyczności założenia, to wtedy byłby pan i tak naszym sojusznikiem, więc raczej trudno o jakiekolwiek oskarżenia.

– O co panu w takim razie chodzi?

– Chciałbym wiedzieć nad czym ślęczy od wielu tygodni Alek Mierzwa. Co jest grane?

– Ja panu nie wyjaśnię.

– A ten dziwny napis? „Spotkajmy się za sto lat”?

– Przepraszam. Ja jestem wariatem. Jestem nienormalny. Mam schizofrenię! Proszę się skontaktować z moim psychoanalitykiem.

– Bardzo wygodne tłumaczenie.

– To nie jest „tłumaczenie” – Wasilewski zdenerwował się nagle. Nie mógł sobie poradzić ze swoim wnętrzem, buzowało mu w głowie. – Nie wiem, o co panu chodzi!

– No taaaak… – pułkownik skrzywił się lekko. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale po sekundzie zrezygnował. – Czy podwieźć pana do samochodu, który zostawił pan na podjeździe?

– Byłbym zobowiązany.

Waśków otworzył pancerne drzwi, przepuścił Wasilewskiego przodem i wskazał drogę do samochodu terenowego, pomalowanego w barwy ochronne. Żołnierz za kierownicą włączył starter.

– Ciekawi mnie jedna rzecz, wie pan?

– Jaka?

Pułkownik wskazał mu miejsce w samochodzie. Wyjął z kieszeni nadpaloną kartkę z niemieckich akt. Wyraźnie widać było faszystowskie insygnia.

– Dlaczego w roku 1943 Rudi Schenck nagle zaczął się uczyć języka polskiego?

Następny dzień był koszmarny. Jakieś spotkania, rozmowy w interesach, brednie, bzdury, ble, ble, ble… Co gorsza, Wasilewski był niewyspany, właściwie to w ogóle nie położył się do łóżka. Podpuchnięte oczy piekły lekko, nie mógł jednak wrócić do mieszkania. Ani chwili nie mógłby wytrzymać sam, zamknięty w pięknie urządzonym domu. Jakiś ślad instynktu samozachowawczego powstrzymywał go od tego. Ciekawe, jak mógł skończyć? Z kablem od odkurzacza zawiniętym wokół szyi i… I co? Skok z balkonu na dwumetrowym przedłużeniu? Nie, nie. Był wariatem, był schizofrenikiem, ale nie był nienormalny. Ha, ha, ha! Wiedział, że jeśli zamknie się sam wśród czterech ścian, z telewizją jako towarzyszką życia, to szybko skończy na dwumetrowym kablu, wprawiając w szok sąsiadów, którym dyndający za oknem trup może przeszkodzić w kolacji. Wariował. I to wyraźnie. Coś było nie tak. Usiłował przypomnieć sobie Ritę Lausch, ale w jego wspomnieniach ona nazywała się jakoś inaczej. Jezu! Jaką Ritę?! Przecież nie mógł żyć w czterdziestym trzecim! Nawet jako wariat. To po prostu niemożliwe!

Gdy zapadł zmierzch, udał się na Nowy Targ i wszedł do niemieckiego bunkra, ukrytego pod powierzchnią placu. „Strefa Radia Kolor” – głosił napis nad betonowymi schodami. Teraz był tu klub z dyskoteką. Żelbetowe ściany gwarantowały, że żaden rozrywający uszy dźwięk nie zburzy spokoju mieszkańców okolicznych domów. Kapela rżnęła na takim wzmocnieniu, że nie można było usłyszeć własnych myśli. I o to chodziło, mniej więcej. O to chodziło. Minął toalety, plastikowe, przezroczyste drzwi. Ochrona zmierzyła go znudzonym wzrokiem, na podłodze są kafelki…

Boże! Skądś wiedział, że kiedyś w podziemiach była brukowana ulica, granitowe krawężniki i zbrojony beton. Że kiedyś na powierzchni strzelano z dział, a tu był szpital i skład amunicji. Bomba fosforowa… Potem, w latach sześćdziesiątych, straszono dzieci, sprowadzając je do bunkra i gasząc znienacka światło, a wtedy fosfor, który wżarł się w ściany, zaczynał świecić. Dzieci płakały ze strachu, a robotnicy rechotali, śmiejąc się z doprowadzonych do amoku cudzych pociech. Nie, nie, nie! To tylko jakieś aberracje umysłowe, musiał czytać o tym w jakiejś książce! Hmmm… A jednak nie. Wyraźnie pamiętał brukowaną ulicę pod ziemią. Dobrze, słyszał o tym jako dziecko. Słyszał o tym. Może raz był w tym miejscu. Może raz. I może nawet się rozpłakał. Albo widział kolegę, który się pobeczał. Stąd, z lat sześćdziesiątych, pamięta brukowaną ulicę pod ziemią. Nie jest wariatem. Nie jest!!! Ma tylko schizofrenię, a nad tym można zapanować. Można! Trzeba tylko chcieć.