– Taaaaaaak?
– Przepraszam za tę pobudkę.
– Oj, szef to zawsze o – ziewnięcie – takich dziwnych porach.
– W szufladzie mojego biurka znajdziesz kopertę. Jutro ją wyjmiesz, rozerwiesz i wykonasz wszystkie zadania, które tam zapisałem.
– Jaką kopertę? – nowe ziewnięcie. – Co w niej jest?
– Numery kont, hasła dostępu, upoważnienia i takie tam różne. Zrobisz wszystko, co jest napisane na pierwszej kartce. Przygotowałem to na wszelki wypadek.
– Szef gdzieś wyjeżdża?
– Tak. Zarezerwuj mi pięć biletów na lot do Szczecina. Ostatni rejs dzisiaj. I zadzwoń do pana Mierzwy, żeby przyjechał na lotnisko razem z pozostałymi panami. Wyjaśnię im pewne sprawy na starym poligonie pod Szczecinem.
– Ojej… On będzie wiedział o co chodzi?
Wasilewski odłożył słuchawkę. Chwilę potem zasnął, po raz pierwszy z głową wolną od trosk.
Alfa powoli sunęła Strzegomską, wlokąc się w sznurze pojazdów. Potem, po skręcie w Graniczną, nareszcie mogła pokazać, na co ją stać. Błyskawicznie przestrzelił puściutką, prowadzącą do portu ulicę – skręcając w Skarżyńskiego miał prawie dwieście na liczniku. Po chwili zaparkował przed lotniskiem. Wiedziony jakimś impulsem poklepał lekko ciepłą maskę, a potem poszedł w kierunku terminalu. Trzej oficerowie – Mierzwa, Waśków i Kraśnicki – czekali razem z księdzem przed głównym wejściem. Z daleka widział, że nie rozmawiali ze sobą; dopiero gdy podszedł bliżej, Mierzwa szepnął coś do Waśkówa.
– Czemu zawdzięczamy to niezwykłe spotkanie? – zaczął Kraśnicki bez powitania.
– Chciałbym panom wszystko wyjaśnić.
– Tu? Na lotnisku?
Wasilewski zaprzeczył ruchem głowy. Rozdał im bilety na lot do Szczecina, nie tłumacząc niczego. Miał nadzieję, że Mierzwa powiedział im przynajmniej to, co usłyszał od sekretarki. Wyraźnie wyczuwał animozje pomiędzy oficerami różnych służb, ale nikt nic nie mówił.
Z trudem przebrnęli przez bramkę, ponieważ trzech mężczyzn miało przy sobie broń palną. Tylko Wasilewski i ksiądz zdołali przedostać się od razu – resztę „wycieczki” sprawdzano w papierach i komputerach. Po dłuższym czasie mogli wreszcie usiąść w pustawej, rzęsiście oświetlonej poczekalni o ogromnych oknach, za którymi rozciągała się nieprzenikniona czerń. Usiedli w miękkich fotelach – dość blisko siebie, ale nie za blisko. Cisza przedłużała się nieznośnie. Nie wiadomo po co tak długo trzeba czekać na samolot, skoro po kontroli biletów i bagażu zgromadzono wszystkich w pomieszczeniu, w którym nie można palić i nie ma się czym zająć? Siedzieli, każdy myśląc o swoich sprawach. Przed oczami Wasilewskiego pojawiła się znowu Rita Laush – ze zdjęcia, które pokazano mu na poligonie. Jezu… Czy ci czterej mogli mieć rację? Jeśli tak, to…
Do poczekalni weszła stewardesa. Najwyraźniej kogoś szukała i najwyraźniej też nie znalazła, dlatego wyszła zła jak osa, pomstując pod nosem na kogoś, kto układał grafik dyżurów. Wydarzenie to spowodowało jednak pewne ożywienie wśród podsypiających, otępiałych późną porą pasażerów.
– Słuchajcie, panowie – zagaił ksiądz nagle. – Czy słyszeliście o „Szpitalu Powszechnym”?
– Tym na ulicy Kamińskiego? – spytał pułkownik Waśków.
– Boże… To tylko taka nazwa, bez powiązania z naszą służbą zdrowia.
– To w takim razie nie słyszeliśmy.
– Kiedyś, przed wojną, w tym ogólnym poczuciu zagrożenia, ktoś wpadł na pomysł…
– Pan mówi o drugiej wojnie światowej?
– Owszem. Ktoś wpadł na pomysł, że skoro najprawdopodobniej nasza cywilizacja upadnie, to trzeba tworzyć nowoczesne zakony.
– Jakie zakony, do jasnej cholery? – spytał Mierzwa.
– Miejsca, gdzie będzie można przechowywać nasze wartości, naszą kulturę, to wszystko, co stanowi, że my to my w… – ksiądz odkaszlnął lekko – w zalewie barbarzyństwa. To taka organizacja, która ma zachować wszystko to, co stanowi o naszej istocie w koszmarnych czasach totalitaryzmów, faszyzmów, komunizmów, w czasach upadku człowieczeństwa, i przechować je do dnia, gdy te wartości będą mogły się odrodzić.
– Kur… zapiał – mruknął Waśków. – Co za bzdura…
– I wiecie, panowie – ciągnął niezrażony ksiądz. – Postanowili nazwać te zakony „Szpitalem Powszechnym”.
– Nie tym z ulicy Kamińskiego? – upewnił się pułkownik. – Nie chodzi o „Szpital Czterdziestolecia”?
Ksiądz tylko wzniósł oczy ku górze.
– Najciekawsze jest to, że nawet zaczęto organizować te zakony, ale okazało się, że niepotrzebnie. Bo zakony już są. Już egzystują w zamknięciu, w izolacji, za zamkniętymi drzwiami. Ktoś stworzył podobne placówki jeszcze przed zaborami, i one trwały przez stulecia…
– Ja cię… Za co płacimy księżom? – Waśków tylko wzruszył ramionami.
– To były przetrwalniki pewnych wartości. Miejsca, gdzie można było zachować to, co stanowi o naszej istocie – bezpieczne w obliczu wszystkich dziejowych zawieruch.
Mierzwa tylko wzruszył ramionami.
– I co? – mruknął. – Sądzi pan, że jego – wskazał na Wasilewskiego – powołali starożytni Słowianie jako, nie wiem, „Strażnika Góry Ślęży”, czy co?
– To musieli mieć niezłych czarowników – wtrącił Kraśnicki. – Facet, który żyje przez tysiące lat, i tylko co pewien czas zmienia skórę. Jak wąż.
– Ciągle taki sam, ale nie ten sam – westchnął ksiądz. – Zafascynowała mnie wizja „słowiańskiego zakonu”.
– Taaaaaaa… – mruknął Mierzwa. – Ja bym chciał wiedzieć, kto załatwił Daronia. I gdzie, psiamać, jest ciało.
Poproszono ich do wyjścia z poczekalni. Niewielki samolot już czekał na pasie startowym. Stewardesa, którą widzieli w hallu, ciągle na coś zła, witała ich wystudiowanym uśmiechem przy trapie. Razem z pozostałymi pasażerami zajęli miejsca we wnętrzu maszyny. Rozmowa była niemożliwa – po zamknięciu ciśnieniowych drzwi pilot uruchomił silniki i hałas stał się nie do zniesienia. Samolot zaczął kołować i ustawił się na początku pasa. Potem próba ciągu, wreszcie zwolniono bloki hamulców. Maszyna ruszyła do przodu – najpierw powoli, a potem z coraz większym, wciskającym w fotele przyspieszeniem. Samolot wzbił się w powietrze, podwozie schowało się w gondolach silników. Wzbijali się coraz wyżej. Stewardesa zaczęła rozdawać cukierki. Druga, odwrócona do nich tyłem rozmawiała przez interkom z kabiną.
– Dwie stewardesy w takim małym samolocie? – spytał Mierzwa.
– Niech pan nie pyta, co pił facet ustalający dyżury – dziewczyna uśmiechnęła się, podtykając mu tacę.
– A wiecie, panowie – powiedział ksiądz. – Coś mnie zastanawia.
– Co? – mruknął Waśków.
– Jeśli on rzeczywiście jest strażnikiem góry Ślęży, to dlaczego przy kolejnych „śmierciach” zmieniają mu się odciski, grupa krwi, a on sam ciągle wygląda tak samo?
– Co ksiądz pier… – Mierzwa powstrzymał się w ostatniej chwili. – W życiu nie słyszałem większych głupot.
– To nie są głupoty – wtrącił Kraśnicki. – Twarz księdza jest widoczna na zdjęciu takiej jakości, że przy całej naszej cholernej współczesnej technologii nie możemy nawet marzyć, żeby wyprodukować zdjęcie o choćby porównywalnej jakości.
– Czyli co? „Umiera” co jakiś czas, odradza się, następują pewne zmiany, ale on jest ciągle taki sam?
– Może czarownicy starożytnych Słowian nie potrafili przewidzieć, że będzie aż tyle ludzi na świecie? – powiedział ksiądz. – On zmienia skórę jak wąż, ale ciągle jest tym samym wężem.
– Przez tysiące lat? Chryste…
– Widzi pan – wtrącił Kraśnicki – Zastanawialiśmy się nad tym. Są społeczeństwa, które radzą sobie z rzeczywistością, i takie, które sobie nie radzą. To tak samo, jak z pojedynczym człowiekiem. Jeśli wszystko jest w porządku, człowiek usiłuje zmienić swoje otoczenie. Jeśli jest źle, to zaczyna zmieniać sam siebie.