– Dlaczego taka mała?
– Przecież sam widziałeś na symulacji. Skarłowacieli. Ewolucja.
Mężczyzna podszedł do Zoe powoli, nie chcąc sprowokować jej do panicznej ucieczki.
– Cześć – wyciągnął w jej kierunku rękę. – Jestem Stanley, a ty to doktor Livingston, jak sądzę?
Zoe, ciągle nieruchoma, patrzyła na jego dłoń. Była pusta, nie miał w niej żadnego prezentu, najwyraźniej też niczego od niej nie chciał. Więc po co wyciągał rękę?
– Myślisz, że rozumie co mówię? – Stanley spytał kobietę.
– Wątpię. Minęły tysiące lat.
Zoe przełknęła ślinę.
– Owszem. Rozumiem – powiedziała.
Mężczyzna znowu drgnął, wyraźnie zdziwiony. Kobieta patrzyła nieruchomym wzrokiem.
– Tak naprawdę możesz mi mówić Eddie – Stanley znowu wyciągnął rękę. – Przylecieliśmy z Ziemi.
Zoe panowała nad sobą z najwyższym trudem. A jednak nauki, których nie szczędził jej Uri, na coś się przydały.
– Z twoich ust wydobywa się kłąb pary przy każdym oddechu – powiedziała. – A z jej ust nie. Dlaczego?
Eddie roześmiał się. Strzelił palcami i kobieta znikła. Zoe zagryzła wargi. Czuła, że zaraz zacznie drżeć.
– Tak naprawdę to jej tu nie ma. Ona nie istnieje – roześmiał się. – Przyleciałem małym, jednoosobowym stateczkiem – dopiero teraz odważył się dotknąć jej ramienia i delikatnie przesunął palcami po skórze. – Nie to, co ten kolos – rozejrzał się wokół – którym przylecieli twoi przodkowie.
– Kim ona jest? – powtórzyła Zoe.
– Nikim. To emanacja mojego umysłu – nowym pstryknięciem sprawił, że kobieta pojawiła się znowu w tym samym miejscu, gdzie stała przedtem. – Po prostu zwariowałbym sam przez tyle lat podróży. Więc tworzę… eeee… fantomy.
– I tak nie zrozumie – odezwała się kobieta.
– Jak mam cię nazywać? – spytała ją Zoe.
– Jak chcesz. Zawsze będę wiedzieć, że mówisz właśnie do mnie.
– No to… jak? – Zoe potrafiła być uparta.
– Izabella Marion Miguel de la Rock and Roll y Siemion Iwanowicz Potapiuk.
– Przestań – Eddie natychmiast osadził kobietę. – Zrobiłem ją trochę zbyt zgryźliwą – usprawiedliwił się. – Mów do niej Iza.
Iza podeszła do Zoe.
– I pamiętaj, że tak naprawdę to mnie nie ma – skrzyżowała ręce i jedna przeszła przez drugą.
– Natychmiast przestań!
Eddie podszedł do dziewczyny.
– Nie przejmuj się nią – powiedział. – Ma psychikę prawie jak człowiek. I jest bardzo złośliwa.
Nagle uśmiechnął się jednak.
– Słuchaj. Bardzo się cieszę z naszego spotkania – westchnął. – To spełnienie moich marzeń.
Zoe zadarła głowę i popatrzyła mu prosto w oczy.
– Zabierzesz mnie z powrotem na Ziemię? – spytała.
Wyraźnie się zdenerwował. Przygryzł wargi.
– Zoe, nie mam jak. Uwierz mi. To jednoosobowy stateczek, tak skonstruowany, że nie przeżyjesz nawet jednej setnej tej podróży… Zresztą, rozsmaruje cię już przy starcie.
– Nigdy nie polecę na Ziemię? – spytała.
Skrzywił się. Kucnął przed nią tak, żeby jej twarz znalazła się przynajmniej na wysokości jego ramienia.
– Nigdy, Zoe – westchnął. – Ty jako jednostka nigdy, ale twój gatunek, owszem. Po wielu, wielu latach lotów i ciężkiej pracy nad różnymi sprawami…
Znowu westchnął.
– Widzisz – powiedział cicho. – Po pierwsze, nie możesz lecieć na Ziemię, bo nie przeżyłabyś w tamtym klimacie. Plus dwadzieścia w skali Celsjusza zabiłoby cię momentalnie. A nie ma już Arktyki i Antarktyki, krain mrozu i lodu. Po drugie, żyjesz za krótko. Nie przeżyłabyś nawet drobnej części długiego lotu. Po trzecie, nie przeżyłabyś przeciążeń w moim małym stateczku. Sam start zrobiłby z ciebie krwawą plamę na ścianie.
Patrzyła na niego w skupieniu. Potem powiedziała:
– Ale sprowadzisz pomoc?
Znowu westchnął. Po raz trzeci. Najwyraźniej nie wiedział co powiedzieć.
– Kur… – przygryzł wargi. – Wiesz jak długo trwa lot? Sprowadzę pomoc. Ale ty tego na pewno nie dożyjesz. Boże, jak ci to wytłumaczyć? Aaaaaaa… To są koszmarne odległości. To są niewyobrażalne otchłanie. To są… Zresztą nie – zmienił zdanie. – Już wam pomogłem.
Wstał i zaczął chodzić po oblodzonym pomieszczeniu. W swojej grubej kurtce, szerokich, jakby napchanych czymś spodniach, ogromnych butach, z obłoczkami pary wydostającymi się z ust. Wyglądał jak niekształtny olbrzym.
– Wylądowaliście na planecie, gdzie nie ma nic poza wodą, lodem i jakimiś dziwnymi porostami. Do dna planetarnego oceanu jest średnio czterdzieści kilometrów. Nie da się więc pozyskiwać ani gleby, ani minerałów. Jedyne co pozwala przeżyć, to dryfy i te cholerne porosty. Na początku pomagała wam technologia. Potem jednak, gdy wyczerpywały się zapasy i technika już zawodziła, zaczęła się dziwna ewolucja. Przystosowaliście się do tych koszmarnych warunków. Na planecie nie ma żadnych zwierząt, nawet żadnych bakterii… Przepraszam, że tłumaczę tak chaotycznie. Zaczęła się dziwna ewolucja. Karłowacieliście, przystosowaliście się do mrozu, no i… – zerknął na nią. – Wiesz, nie za bardzo przypominasz człowieka. Zupełnie nie przypominasz – tym razem zerknął na swoje odbicie w lodowej ścianie na burcie Statku Przodków. – Nie przypominasz nawet Pigmeja. – Jesteś… – delikatnie dotknął jej skóry i lekko pogładził. – Jesteś… Aaa… Jesteś czymś cholernie innym, niż wzorzec człowieka wystawiony w Sevres – zażartował, ale nie zrozumiała. Za to Iza ryknęła śmiechem.
– Zamknij się! – Eddie krzyknął na Izę. Kobieta-fantom spoważniała, ale rzeczywiście była złośliwa. Mrugała do Zoe zza jego pleców, pokazując na połowę swojego uda, czyli na wysokość, do której dziewczyna mogła jej sięgnąć. Gdyby stanęła na palcach. Potem zaczęła gładzić swoją gładziutką, cieniutką skórę. I znowu mrugała.
– No i… – Eddie znowu kucnął. – Kanibalizm.
– Skąd wiesz? – spytała Zoe.
– Różne takie urządzenia z mojego statku obserwowały was trochę.
– Niczego nie widziałam.
– I raczej nie zobaczysz. Są bardzo małe. Ale mniejsza z tym – wstał po raz kolejny i zaczął krążyć od ściany do ściany. Najwyraźniej był zdenerwowany. – Mówiłem, że już wam pomogłem. W laboratorium zmieniłem genetycznie parę roślin i rozsiałem zarodniki. Już za rok pojawią się specjalne glony, pojawią się rośliny, które sięgną korzeniami czterdzieści kilometrów w głąb oceanu i będą pobierać minerały z dna. Będziecie mogli z nich korzystać. Robić narzędzia i łodzie ze zdrewniałych części, rozwijać cywilizację. One wszystkie są jadalne. Rozsiałem też przetrwalniki. Gdy pojawią się rośliny, to będą też żywiące się nimi zwierzęta. Będziecie mogli na nie polować, jeść, używać ich skór… Boże! Nie zamienię tej planety w rajski ogród. Ale już sprawiłem, że za rok będzie się nadawała do normalnego życia. Za kilka lat będzie tu całkiem znośnie.
– Umiesz to wszystko zrobić sam jeden? – Zoe patrzyła mu w oczy, co było dość trudne, bo ciągle chodził od ściany do ściany.
– Wiesz… technologia trochę się rozwinęła przez ostatnie parę tysięcy lat. Jesteśmy już prawie Bogami – przygryzł wargi. – Prawie. Bo nie potrafię cię cudownie przenieść na Ziemię i sprawić, żebyś mogła tam żyć. Choć… – zatrzymał się w swoim nerwowym krążeniu po oblodzonej powierzchni. – Choć i to dałoby się zrobić. Mógłbym i ciebie zmienić genetycznie. Tylko że wtedy… przestałabyś być sobą. Zresztą to i tak bez sensu. Mam malutki, jednoosobowy stateczek zwiadowczy, więc nie zmieścimy się.
Wyjął z kieszeni malutkie coś.