– No i już – uśmiechnął się ciepło. – Będziesz żyła w zdrowiu zdecydowanie dłużej od wszystkich innych ludzi na tej planecie.
– Ale ja muszę umrzeć, żeby mój uczeń mógł przejąć wiedzę Przodków!
– Twój uczeń będzie musiał poczekać trochę dłużej niż reszta – uśmiechnął się, tym razem szeroko. – Wracając do sprawy – usiadł na czymś, co zawinęło się w dziwny sposób, tworząc dodatkową ochronę przed zimnem. – Żeby wyjaśnić problem Uciekinierów, muszę zacząć opowiadać od początku.
– Na początku był Wielki Wybuch – wtrąciła Iza. – A teraz nastąpi opowieść o milionach lat rozwoju wszechświata, krok po kroku…
– Przestań – przerwał jej. – Stajesz się naprawdę nudna.
Zoe przykucnęła, bojąc się usiąść na czymkolwiek.
– Opowiadaj – szepnęła.
Eddie zsunął szalik z twarzy.
– To nie jest takie proste. Widzisz… Przed wiekami ludzie radzili sobie dość dobrze, ale ciągle było im mało i mało…
– Mało czego?
– Wszystkiego. No i zaczęli robić komputery. Maszyny, które najpierw umiały tylko liczyć, a potem potrafiły już wszystko. Ale ciągle im nie wystarczało. Stworzyli maszyny potrafiące myśleć, samodzielnie podejmujące decyzje. Skonstruowali elektryczne istoty, które miały własne życie, własną świadomość, jaźń, które potrafiły się same uczyć i rozwijać. To były żywe istoty, prawdziwe. No i ludzie zamienili się w Bogów. Ale, jak to bywa u ludzi, nie byli bogami perfekcyjnymi. Jakiś idiota napisał wirusa, no i zaczęła się wojna…
– Między kim a kim? – spytała Zoe.
– Między ludźmi a maszynami. Nazywali je wtedy „robotami” albo „androidami”, choć to łudząca nazwa, bo to nie były istoty człekokształtne. Ludzie dali tym elektrycznym istotom umysł i ciało, a ten dureń, co napisał wirusa, dał im duszę. Duszę, niestety, wredną. A i to jest delikatnie powiedziane. To była jatka, to była rzeźnia, to było piekło…
– I co dalej?
– Widzisz, gdy okazało się, że ludzie zaczynają przegrywać, i to z kretesem, ci, którzy przebywali na orbicie Ziemi i mieli jeszcze nie zainfekowane komputery, zaczęli uciekać. Wszystkie statki zdolne do międzygwiezdnej podróży, zaopatrzone czy nie, spieprzały jak zające. Większość zresztą szlag trafił, bo ludzie jeszcze nie znali planet, które nadawałyby się do zamieszkania. Ponieważ szukaliśmy was przez tysiąclecia i niczego nie znaleźliśmy, śmiem twierdzić, że tylko twoim przodkom się udało. Przynajmniej jako tako.
Zoe niewiele rozumiała.
– Coś pokażę ci – Eddie podszedł do bryły pulsującej dziwnym światłem. – Mam kolekcję broni z tamtego okresu – jego oddech osiadał parą na oszronionych urządzeniach. – Patrz – podał jej mały przedmiot – to jest laser bojowy.
Jedna ze ścian statku zniknęła znowu. Owionął ich mroźny wiatr, a Zoe doznała pewnej ulgi. O dziwo, po raz pierwszy nie poczuła ukłucia reumatyzmu w swoim chorym barku. Czyżby naprawdę była wyleczona?
– Celuj tam – Eddie naprowadzał jej rękę. – Doskonale. Teraz przyciśnij tutaj.
Usłyszała cichy syk. Szczyt odległej o kilkaset kroków góry lodowej nagle eksplodował, odłamki lodu opadały w śnieg.
– A to jest blaster. Ręczny. Jedyny taki egzemplarz, jaki się zachował – Eddie włożył jej w dłoń inne urządzenie. – Mierz tak, jak poprzednio. Świetnie! Przyciśnij tutaj…
Góra lodowa rozpadła się na kawałki. Chwilę później usłyszeli makabryczny huk, a potem dotarła do nich fala gorącego powietrza. Zoe chciała rzucić się na kolana. Taka moc w tym tycim gówienku! Czuła w sobie jakąś nieprawdopodobną siłę…
– A teraz najlepsza zabawka z tamtych czasów – trajkotał Eddie. – Słuchaj, uwielbiam z niej strzelać. Naprawiam i konserwuję ją już od tysięcy lat. Zoe, dziecko – podał jej dwie rury połączone za pomocą sznurków z jakimiś bezkształtnymi częściami. – To jest ręczny miotacz atomowy. Rewelacja!
Najpierw założył jej hełm, który musiał wypchać własnym szalikiem, żeby pasował do jej głowy, potem owinął ją płaszczem przeciwpromiennym (było jej w tym cholernie gorąco!), wreszcie założył jej maskę, maksymalnie skracając wszystkie paski.
– To akumulatory – postawił obok jakieś skrzynki i podłączył, jak sam mówił, „kablami”, do tych dwóch rur. – To jest radar lokalizacyjny – ustawił coś w wykroju znikniętej ściany. – Kabel ma pięćset metrów, więc wróg nie namierzy cię po sygnale, a ty nie musisz używać żadnego radia – założył jej na plecy kółka z nawiniętym drutem. – Teraz kanistry z paliwem – podłączył jakieś rurki – i komputer, który namierza twoją pozycję i określa koordynaty celu. I dwa żyroskopy. Zmieniasz położenie broni spowalniając jeden lub drugi żyroskop. Inaczej się nie da. Fajne, nie? Teraz pompujesz paliwo do rakiet z kanistrów. To trzeba zrobić w ostatniej chwili – wsunął dwa podłużne kształty do rur na jej ramieniu i zaczął poruszać małą dźwigienką, umieszczoną na jednym z kanistrów. – Teraz sprężony gaz, który utworzy lukę powietrzną przed lufami – podłączył nowe kształty do miotacza. – Musisz go wypuścić w odpowiednim momencie…
– Tylko żebyś nam statku nie rozpirzył, fajansie! – wtrąciła Iza. – Jak mała dupka odpieprzy z tego urządzenia, to możemy zginąć, psiakrew!!!
– Zamknij się – Eddie pompował paliwo, zmieniał ustawienia żyroskopów, regulował wypływ gazu, kontrolował radar. – No to strzelaj, dziecko. Zgraj krzyżyk w lewym oku z celem obramowanym okularami w prawym oku.
Zoe przycisnęła, co jej wskazał. Fala gorąca była straszna, ale to co nastąpiło potem, było jeszcze lepsze. Dwie naprowadzane radarem rakiety wstrzeliły się jedna w drugą tuż przed celem. Masa krytyczna spowodowała wybuch tak straszny, że gdyby nie okulary hełmu, z pewnością straciłaby wzrok. Góra lodowa po prostu wyparowała! Ognisty grzyb wybuchu rósł i wznosił się tak wysoko, że ludzie chyba nie wymyślili jeszcze miary tej wysokości. Oszołomiona Zoe potrząsnęła głową. Broń Bogów! To była broń Bogów! Przecież nikt śmiertelny nie był w stanie zyskać takiej mocy… Dopiero teraz dotarł do niej grzmot i fala uderzeniowa, która targnęła nawet Statkiem Przodków. Ale nie czuła tego. Nie słyszała straszliwego huku, nie czuła fali gorąca. To była broń Bogów. Broń jej przodków, którzy walczyli z robotami. Ale byli potężni!
To jakby Bóg zstąpił na powierzchnię tej planety i przemówił głosem gromu. Coś nieprawdopodobnego! Wyjące żyroskopy, popiskujący radar, szum paliwa w przewodach, smród gazu, zapach spalin i… I ta potworna moc!!! Moc, która sprawiła, że góra, która mogła zabić Zoe jednym klaśnięciem, po prostu… wyparowała.
– To stara broń – powiedział Eddie, wkładając do rur dwie nowe rakiety i pompując nową porcję paliwa. – Chcesz sobie postrzelać?
„Teraz powie ci coś bardzo ważnego” – powiedział w jej głowie Uri. – „Powie ci, po co tu przyleciał”.
„Pamiętaj” – odezwała się znowu ta dziwna istota w jej umyśle. – „Widzisz wstęgi kondensacyjne silników rakietowych – lepiej uciekaj! Pomoc z Ziemi mało prawdopodobna” – powtórzyła.
– Dziecko – Eddie usiadł w fotelu. – Masz naładowaną, atomową spluwę w rękach…
Po chwili Zoe domyśliła się. Spojrzała na niego.
– Jesteś robotem, prawda?
– Tak – odparł bez strachu.
W jej głowie zrodziło się straszne podejrzenie.
– Ludzie przegrali?
– Tak – powtórzył.
Żyroskopy obsługiwało się wyjątkowo łatwo. Już po chwili szamotaniny wymierzyła w niego z atomowego miotacza, ale przez tę chwilę czegoś się domyśliła. Radar piszczał, mając idealny cel w zasięgu kilku kroków. Paliwo szumiało w przewodach, gaz syczał przed wylotami obu luf, krzyżyk w lewym oku zgrywał się idealnie z kołem w prawym oku.