– Niestety… – zaczął Boyd, ale zamilkł, zdziwiony.
Litery znikły z ekranu. Przez chwilę jego powierzchnię przebiegały nierówne pasy, potem napis ukazał się ponownie. „Paul Murray, 33 lata. Obywatel o nieposzlakowanej opinii. Stan psychiczny dobry, stała równowaga wewnętrzna. Sprzedaż bez ograniczeń”.
Boyd potrząsnął głową. Awaria? Właściwie powinien połączyć się z Bankiem i zażądać dodatkowych testów. Zahaczył wzrokiem o stos nieuregulowanych rachunków. Zależało mu na tej transakcji. Uruchomił drukarkę, żeby w razie czego mieć dowód.
– Wszystko w porządku – powiedział. – Czym mogę służyć?
Murray wytarł czoło rękawem.
– Chciałbym coś pewnego…
– Rozumiem – Boyd położył na ladzie ciężki rewolwer. – To P3 Whirlwind. Kaliber 11,43 mm.
– Ile kosztuje?
– Sto trzydzieści pięć dolarów.
– Dobrze – Murray jak zahipnotyzowany wpatrywał się w połyskujący ciemno przedmiot. – Biorę.
Boyd dorzucił paczkę amunicji.
– Razem sto czterdzieści dziewięć siedemdziesiąt – przelał sto pięćdziesiąt dolarów na swoje konto i oddał legitymację.
– Przepraszam – Murray wziął zapakowaną do papierowej torby broń. – Co się stanie, jeżeli kula z tego rewolweru trafi w głowę?
– Szyja zostanie.
– Słucham?
– Szyja zostanie cała.
– Jak to… A reszta?
– Już panu wydaję – Boyd rzucił na ladę trzydzieści centów. Długo patrzył za klientem, odchodzącym chwiejnym krokiem.
Małą ławeczkę w parku z trzech stron osłaniały wysokie krzewy. Murray rozerwał paczkę amunicji i powoli wprowadził sześć naboi do komór. „Po co aż sześć?” – przemknęło mu przez głowę. Tak czy tak, jutro znajdą w jego ciele tylko jeden. Odruchowo wsypał resztę kul do kieszeni płaszcza. Bał się, że w ostatniej chwili może ktoś nadejść, dlatego z powrotem schował rewolwer do torby. Przez cienki papier wyczuwał jego twarde kształty. Rozejrzał się wokół. Lekko tylko rozjaśniony poświatą miasta mrok zaraz stanie się jego mrokiem. Jego ostateczną ciemnością. Zdecydowanym ruchem włożył lufę do ust. Palec wskazujący przebił szeleszczącą osłonę i oparł się na spuście. Już. Nacisnął lekko. Nie mógł opanować drżenia ręki. Zdenerwowany przełknął ślinę.
– No, śmiało! Ciągnij, synu!
Podniósł oczy. Pijany staruszek machał owiniętą w papier butelką. Usiadł, a raczej zwalił się na ławkę obok Murraya.
– Posuń się trochę – przyłożył do ust szyjkę butelki. – No to co? Strzelimy sobie po jednym?
Strużka wódki płynęła mu po policzku.
– Stać!
W wąskiej przerwie między żywopłotami Murray dostrzegł sylwetkę barczystego mężczyzny.
– Służba porządkowa parku! – krzyknął intruz.
Murray błyskawicznie opuścił rewolwer.
– Ja… Ja nic nie zrobiłem.
Mężczyzna podszedł bliżej.
– Chcesz mi wmówić, że to, co trzymałeś w ustach, to tylko lizak, co?
– Nie, ja…
– A może porcja lodów? Już ja was załatwię, pijane świnie! Oddać butelki i jazda za mną na komisariat!
Staruszek obok zamarł ze strachu.
– Oddać to!
Murray wstał niepewnie.
– No, dawaj!
Strażnik chwycił torbę, trzasnął rozdzierany papier. Na widok lufy wycelowanej prosto w jego brzuch mężczyzna wstrzymał oddech. Przełknął ślinę, a potem rzucił się do tyłu, zawadzając o jakiś korzeń. Cudem złapał równowagę, odwrócił się i pognał na oślep przed siebie.
Murray odruchowo włożył broń za pasek spodni i ruszył w stronę wyjścia z parku.
– Dobry jesteś, synu! – gonił go rechot staruszka. – Tak z nimi trzeba! Tak trzeba…
Niewiele pamiętał z przebytej drogi, dopiero w połowie oświetlonej rzęsiście klatki schodowej zdjął kapelusz i włożył rękę do kieszeni w poszukiwaniu kluczy. Drzwi jego mieszkania były jednak lekko uchylone. Pchnął je delikatnie i starając się nie robić hałasu wszedł do środka. Przedpokój był pusty, w kuchni i salonie również było ciemno. Wszedł do sypialni, odruchowo rozpinając płaszcz.
Oczy Joan zawsze go pociągały. Teraz jednak, zamglone zaskoczeniem, były po prostu szare. Nie mogła wytrzymać jego wzroku. Zakryła twarz kołdrą. Neville Haverfield, siedzący obok niej w skołtunionej pościeli, nie mógł tego zrobić. Coś chyba sparaliżowało jego mięśnie. Błysk światła z małej lampki na nocnym stoliku musiał odbić się od kolby wystającej zza paska Murraya, bo nagle jego ciałem targnął silny skurcz.
– Co chcesz zrobić?! Paul, na litość boską, nie! Nie!
Murray patrzył obojętnie wciąż w ten sam punkt.
– Paul! Wszystko ci wytłumaczę. To stało się przypadkiem. Przecież wiesz, że ja nigdy…
Przez otwarte drzwi usłyszeli odgłos zatrzaskiwanej na dole bramy.
– Paul, jestem twoim najlepszym przyjacielem. Nie zrobisz tego! Wiem, że jestem bydlę… Proszę, Paul!
Murray włożył kapelusz. Odwrócił się i powoli wyszedł z mieszkania.
Nocne służby niemrawo sprzątały chodniki. Jakaś ciężarówka z trudem przedzierała się przez gęste strugi deszczu, jej kierowca chyba zasypiał w ciepłej szoferce. Ostatni przechodnie omijali parujące studzienki, kierując się ku nielicznym światłom.
Krople deszczu zbierały się na rondzie kapelusza Murraya. On sam szedł powoli, patrząc obojętnie gdzieś przed siebie. Nie miał do nikogo żalu, nie był zły ani nawet smutny. Po raz pierwszy w życiu czuł, że jest sam, że nie istnieje już dla nikogo.
Sięgnął do kieszeni. Wymięta paczka papierosów była pusta. Rozejrzał się wokół. Kilkanaście metrów dalej jaśniały światła czynnego jeszcze sklepu. Strząsnął wodę z płaszcza i wszedł do środka. Minął wypełnione towarem półki, porozwieszane wszędzie reklamówki i rząd automatów. Podszedł do lady.
– Czym mogę służyć? – starsza kobieta niechętnie podniosła się z krzesła.
Murraya uderzyła prawie absolutna cisza panująca w sklepie. Żadnej muzyki, żadnego radia czy telewizora, nic.
– Co podać?
Popatrzył jej w oczy.
– No, słucham.
Niespodziewanie dla samego siebie wyjął rewolwer.
– Dawaj forsę – prawie szepnął.
– Co jest? Zwariował pan?
– Chcę pieniędzy.
– Jakich?
– Dawaj forsę! – krzyknął.
Lufa rewolweru podskoczyła z dużą siłą, trafiając ją w szyję. Kobieta cofnęła się, tłumiąc krzyk. Jednym szarpnięciem wyciągnęła szufladę i wyrzuciła jej zawartość na ladę.
– Masz!
Drobniaki rozsypały się na całej długości. Kilka monet upadło na podłogę. Murray spokojnie wyzbierał wszystkie, co do jednej, a potem schował rewolwer i wyszedł na ulicę.
– Ty wariacie! – krzyknęła kobieta. Otworzyła przejście w ladzie i wybiegła za nim na zewnątrz. – Ty wariacie! Ale mnie przestraszyłeś! – dyszała ciężko. – Ty durniu!
Kapitan Irvin Seager był chyba najbardziej pedantycznym oficerem w całej policji. Na jego widok nawet sekretarka szefa chowała czytaną gazetę. Cieszyło go to. Teraz też uśmiechnął się, mijając wielkie, przeszklone drzwi. Wszedł do swojego gabinetu, gestem witając Minnsa, który zerwał się z krzesła.
– Co mamy na dzisiaj? – spytał, siadając w obrotowym fotelu.
– Jakiś idiota dokonał napadu z bronią w ręku – Minns położył na biurku kilka gęsto zapisanych kartek.
– Dlaczego idiota?
Seager nachylił się nad blatem, przesunął wzrokiem po równych, kształtnych literach. Uśmiechnął się po raz drugi. Złośliwi twierdzili swego czasu, że Minns awansował tak szybko wyłącznie z powodu ładnego charakteru pisma.