Выбрать главу

– Szlag! Szlag! Szlag! – nigdy dotąd ten napis nie wyglądał tak złowróżbnie.

Czterysta pięćdziesiąt ciężarówek naraz. Jezusie Maryjo…

– Alles powoli. Langsam – Wagner szturchnął najbliższego sygnalistę, śliczną Czeszkę „ubraną” jedynie w pistolet maszynowy, pas z ładownicami i chorągiewki. – Zwiad na autobanę.

Pierwsze transportery właśnie zwalniały. Wypuszczono kompanię zwiadowczą. Setka kotów zaczęła kicać na poboczach drogi. Kot miał zbyt mały nacisk swoich łapek, żeby uruchomić minę przeciwpiechotną, sam jednak wyczuwał węchem wszystkie ładunki. Setka zwiadu czyściła pustynię lepiej niż jakiekolwiek wykrywacze z czasów, gdy na świecie była jeszcze elektryczność. Tyle, że trwało to strasznie długo. Koty nie mogły biec za szybko. Obsikiwały wszystkie podejrzane miejsca, kluczyły, biegały w różne strony… Jakiś mały kotek, świeży rekrut, zasnął na nagrzanej wydmie. Na szczęście sierżant, stary, doświadczony, rudy kocur, ugryzł go w ogon i pogonił do akcji.

Aleksiej, weterynarz, wystawił głowę przez właz.

– Sobaki!!! – zawył. – Sobaaaaaakiiiiiiii!!! – pokazał palcem kierunek.

– Hunden! – zaczęli krzyczeć pozostali najemnicy. – Hunden!

Wagner też zauważył psy. Po chwili pojawiło się ich więcej. Mutanci, czy też zwykłe przydrożne męty, postanowili spacyfikować zwiadowców. Błąd. Za wcześnie. Koty runęły do ucieczki w zorganizowanym szyku, rozdzielając się na dwie grupy, natomiast Zorg puścił swój pluton gepardów osłony do morderczej szarży. Sto… sto dwadzieścia… sto czterdzieści kilometrów na godzinę! Cętkowana śmierć wpadła między psy i zabiła je wszystkie w czasie krótszym od mrugnięcia okiem. Gdzieś zagdakał cekaem, najemnicy odpowiedzieli celnym ogniem, kryjąc swoje zwierzęta. Po chwili odezwały się moździerze. Dosłownie po minucie zziajane gepardy wróciły do transporterów, a koty, zadowolone jak cholera, obsikiwały trupy swoich niedoszłych pogromców. Zwiad powrócił do powolnego lokalizowania min.

– Nam nada schnellerować… – Dołgorukow podskoczył do Wagnera.

– Znaju!

– Oni wsie będą todtnyje. Etije lastkraftwagen iz Poznanija…

– Ich znaju. Małczi, Iwan.

– Scheisse – włączył się do dyskusji Heini. Wskazał coś na horyzoncie.

Wagner zobaczył smugi dymu od wystrzeliwanych rac.

– Scheisse – powtórzył za swoim kierowcą. Race. Skotłowany konwój został zatrzymany. Jeeeeezuuuuuu… Co za dzień! – Katze schneller! Bystriej koszki, takije wasze mat’ie!

Koty miały go w dupie. Nie chciały ginąć dla durnowatych ludzkich interesów. Robiły swoje dobrze, sumiennie, ale powoli. Co prawda nie dało się zaminować autostrady, wszelkie dziury w betonie byłyby widoczne z daleka, ale przecież można było ją podkopać. Nie mogli ruszyć do szybkiej szarży. Musieli się wlec z taką szybkością, z jaką mógł biec przeciętny kot, czyli trzydzieści kilometrów na godzinę. A ich maszyny mogły wyciągnąć dwieście. Scheisse! Verdamte autobahn… Dziesiątki opancerzonych transporterów powoli spływały z Trzebnickich Wzgórz, sycząc parą i buchając dymem na prawie jałowym biegu. Tichij użas!

Koty posuwały się ostrożnie. Dwa razy odmieńcy zaatakowali zwiad za pomocą psów. Dwa razy Zorg przyniósł Wagnerowi odgryzione psie ucho, jako symbol błyskawicznego zwycięstwa. To była samobójcza taktyka mutantów. Obcy ginęli w ogniu karabinów maszynowych najemników, umierali od odłamków moździerzy, rzygali krwią od ukąszeń zębów jadowych gepardów… Ale opóźniali polską grupę uderzeniową, która musiała się wlec coraz wolniej, na ułamku mocy swych maszyn. Omijając miny i podkopy, robiąc sobie jajecznicę na rozpalonych pokrywach parowych kotłów, waląc wódę, prochy i Waleriana. A tymczasem dwa skotłowane konwoje z Poznania grzęzły w obronie, prawie o wyciągnięcie ręki…

Około osiemnastej osiągnęli Checkpoint Żmigród, opuszczoną przed laty placówkę, z której pozostały jedynie zakopane w piasku ruiny. Tu nareszcie Wagner mógł rozwinąć swoje siły. Pod osłoną wypalonych przed stuleciem wież przeciwlotniczych puścił natarcie na lewe skrzydło mutantów, którzy w morderczym ogniu samobieżnej artylerii pierzchli natychmiast. Potem zwiad na pustynię, koty były już wymęczone jak szlag, ale jakimś cudem Aleksiej potrafił zmusić je jeszcze do truchtu. I nareszcie… Usłyszeli parowe gwizdki poznańskich konwojów.

– Vorvartsować! Vorvarts! Nastupaj! Nastupować!

Rosyjski pluton szturmowy spacyfikował przedpole, transportery szarpnęły w nagłym przyspieszeniu. Niemcy i Czesi przykryli dojazd i zakorkowali boczną drogę morderczym ogniem. Wagner ruszył swoje transportery, przemknęli przez piaszczyste wzgórze wśród miauczenia spieprzających spod gąsienic kotów, i nareszcie… zobaczyli te czterysta pięćdziesiąt ciężarówek. W obronie okrężnej. Wyglądało to na taktykę wymyśloną przez najgłupszego stratega na świecie, kretyna czerpiącego wojskowe wiadomości z książek dla małych dzieci, z książek o Dzikim Zachodzie. Indianie uzbrojeni w łuki i kowboje z coltami w dłoniach… Obrona okrężna w dwudziestym trzecim wieku! Chyba tylko po to, żeby dać dobry cel fachmanom po drugiej strony barykady, którzy nie mieli ani łuków, ani sześciostrzałowych rewolwerów, ale za to moździerze i bazooki. Jatka! Wagner klął, Zorg parskał, a Dołgorukow puścił tak skomplikowaną wiązankę rosyjskich przekleństw, że powinien dostać za to Nobla w dziedzinie rzucania mięsem.

– Mein Gott… – Wagner zakrył oczy, widząc dwa poznańskie czołgi parowe ruszające do szturmu na pustyni. Jeden momentalnie wypieprzył się na minie. Drugi, będący przecież w istocie pancerną lokomotywą – niesterowalny na piasku, niemożliwy do opanowania na nierównym terenie – wpadł w rów. Pieprznął kocioł, błyskawicznie zalewając załogę wrzątkiem, i właściwie już po minucie było po szarży.

– Ja cię… Co oni robią?

– Jaaaaa. Zehr gutnie – mruknął Heini. – Posenwehra im kampf.

– Uuuuuu… – Dołgorukow splunął na podłogę. – Daj mienia, Poliak, dwa płutony.

– Pieprz się – Wagner nie zamierzał dawać nikomu dwóch plutonów. A już na pewno nie plutonu pacyfikacyjnego. Sam liczył na awans i nie zamierzał dać się wyprzedzić przez jakiegoś porucznika. Prześliczna czeska sygnalistka, tkwiąca do połowy we włazie, zaczęła chichotać.

– No, rebiata – krzyknęła. – Dajete mi prikazy?

– Wyprowadź pluton szturmowy i pluton pacyfikacyjny!

– To jeee… Wir machen im wpierdol? Yea?

– Yea!

Zaczęła machać chorągiewkami, ciągle chichocząc. Złośliwi twierdzili, że rozprowadzający batalionu nigdy nie patrzył na te kolorowe szmatki na patykach, które trzymała w dłoniach – podobno domyślał się treści przekazu obserwując jej podrygujące, bujne piersi. Ale można było spokojnie w to nie wierzyć. Upał dochodzący do sześćdziesięciu stopni, spotęgowany jeszcze obecnością rozgrzanych, parowych kotłów, powodował dziwne aberracje we wszystkich umysłach.

Pojazdy Wagnera powoli spływały w dół, samobieżna artyleria waliła na oślep w piasek pustyni. Dało się już słyszeć poznaniaków, wrzeszczących: „Wrocław! Wrocław! Przypalcie im dupę!”. Sygnaliści machali chorągiewkami, Rosjanie ze szturmowego formowali linię i… I nagle Czeszka osunęła się z włazu.

– Jeeeezusicku! Bunker! Tam je verdamte pici bunker!

– Jezu! Pier… O mamusiu moja kochana – najemnicy w opancerzonym transporterze patrzyli na siebie zszokowani. Bunkier!!! Pieprzeni mutanci potrafili wybudować w ukryciu prawdziwy bunkier! Taka osłona była niewrażliwa na ogień artylerii.

Dołgorukow zachował resztki refleksu.

– Ruskije nazad! Nazadujcie bystra! – ryknął przez otwór wentylacyjny.

Pluton szturmowy cofał się pod ogniem cekaemów. Artyleria zaczęła walić w rozbłyski, ale to nie mogło przynieść efektu. Oni mieli bunkier. Wybudowany jakimś cudem w ukryciu, pod okiem codziennie przejeżdżających tędy patroli… To jakiś pieprzony cud! Obsrani mutanci… Jak zdołali to ukryć?! Teraz dopiero stało się jasne, skąd ta dziwna, z pozoru idiotyczna taktyka sił twierdzy Poznań.