Żołnierze smażyli steki na kotle parowym najbliższego transportera, Martha ugotowała jakąś niesamowitą w smaku zupę z zapasów zrabowanych w rozwalonych ciężarówkach. Potem śpiewała śliczne, nostalgiczne piosenki przy akompaniamencie gitary. A potem przypomniała sobie widok własnej córki, gwałconej na jej oczach w budapeszteńskim bunkrze, dlatego rozbeczała się i poszła strzelić sobie w usta. Na szczęście zakochany w niej na zabój Aleksiej zdążył ją dogonić i włoił w plecy zastrzyk, który robił z mięśni zwykłe flaki. Rosjanin okrył troskliwie kocem chwilowo bezwładną Węgierkę i strzelił jej drugi zastrzyk, z amfetaminy, żeby tak strasznie nie płakała. Czeska sygnalistka zrobiła niedwuznaczną propozycję pani pułkownik, ale zrezygnowała, widząc jej rozszerzone zdumieniem oczy, i poszła przymilać się do innych dziewczyn z oddziału. Najemnicy, którzy nie mieli wart, walili wódę i prochy.
Poznańscy żołnierze byli tak dobrze zorganizowani, że udało im się nawet coś podgrzać, i teraz jedli swoje syntetyczne kolacje z menażek. Spoglądali z zazdrością na dobrze wysmażone steki najemników, ale mimo zaproszeń nie dali się skusić, bo ktoś puścił plotkę, że to jest mięso z ludziny. Kierowcy ciężarówek byli już tak nawaleni, że nie zdołali niczego zjeść. Ktoś rozpalił ognisko z kopca piasku oklejonego napalmowym żelem. Było ślicznie, świecił Księżyc, a ludzie bawili się, każdy na swój sposób. I jeśli tylko ignorowało się tysiące trupów, których kości musiały tkwić w piaskach wokół, to można było zapomnieć, że to impreza na cmentarzu.
Sue Kristy-Anderson podeszła do Wagnera po północy. Strząsnęła z siebie kota, nawalonego po czubki uszu Walerianem, i wyjęła z torby ostatniego skręta. Przypaliła, zaciągnęła się i podała majorowi.
– Skąd macie tyle inteligentnych zwierząt? – spytała. – Przecież po chińskiej bombie nie możecie już robić zmian genetycznych…
– One same się rodzą. Naturalną drogą, wiesz… Dupczenie, ciąża, poród i… już jest na świecie jeden z drugim.
Uśmiechnęła się.
– Zmian dokonano przed bombą Szen? I teraz one przekazują wszczepione cechy potomstwu? – przygryzła wargi. – Ile macie odrzutów?
– Pięć, siedem procent. Ale to nie postępuje. Za sto lat dalej będziemy mieć inteligentne gepardy, tygrysy, koty i ptaki…
– My mamy węże, wiesz? – Otworzyła torbę przytroczoną do pasa i pokazała mu grzechotnika. – Wykrywa miny lepiej niż kot. Nie boi się psów.
– Ale jest dziewięć razy wolniejszy od przeciętnego kota – Wagner zaciągnął się dymem ze skręta i oddał go pani pułkownik. – Gdzieś się nauczyła tak mówić po polsku, Zuzia?
– Mój ojciec był Polakiem.
– Był?
– Taaaa… Zastrzelili go pod Savannah, był w ochronie konwojów.
– Oooo… To już nie pierwszy Polak, któremu tam skroili tyłek.
Początkowo nie zrozumiała, ale potem chyba przypomniała sobie jakąś książkę do historii, bo mrugnęła do Wagnera i roześmiała się cicho.
– Ty palancie!
Również się roześmiał.
– Powiedz… Jak jest w Stanach?
Wzruszyła ramionami.
– Jak wszędzie. Ludzie żyjący w bunkrach, syntetyczna żywność, bunty, pacyfikacje, mutanci… Ogólna beznadzieja.
– Zwiedziłaś kawał świata.
– No. Byłam w Detroit i w Waszyngtonie, przepłynęłam żaglowcem Atlantyk. Byłam w londyńskich bunkrach, byłam w Oslo. Wiesz, że tam jest zimno? Raptem plus piętnaście, dwadzieścia stopni w zimie. He… Ekstra! Potem popłynęłam parowcem przez Bałtyk, do Poznania. Wiesz jaki fajny port jest w Poznaniu? Tylko cały czas walą z dział, nie da się zasnąć w bunkrze.
– Wiem. Te wszystkie świry atakują Poznań, bo to główna baza zaopatrzenia dla Wrocławia.
– Czemu Wrocław jest taki ważny?
– Z tych samych powodów, co tysiąc lat temu. To miasto na skrzyżowaniu szlaków Wschód – Zachód i Północ – Południe. Główny węzeł przemytniczy nowoczesnej Europy.
– No to co?
– To miasto utrzymuje całą Rzeczpospolitą.
– Aaaaa… To przemyt jest taki ważny?
– Zobaczysz. Zainteresuje cię Festung Breslau.
– Eeeeee… Bunkry, jak wszędzie. Beznadzieja, jak wszędzie.
Roześmiał się, tym razem głośno.
– Zobaczysz sama – mruknął.
Owinął się kocem i odszedł wysłać gołębia pocztowego z raportem opisującym wydarzenia dzisiejszego dnia. Aleksiej miał już przygotowanego i rozgrzanego ptaka, najpierw jednak dał mu malutką karteczkę, którą właśnie dostarczył gołąb z Wrocławia. Sądząc po niewyraźnym piśmie autorem musiał być osobiście generał Baryła. Wagner przebiegł wzrokiem kilka linijek tekstu i oniemiał.
„Andrzejku, nadziejus’, że masz w swoich łapskach tę głupią bladź z CIA, która udaje pułkownika Marines. W związku z nią mam dla tiebia specjalne zadanie. Jak dotrzesz do goroda, zagospodaruj jej wremia, żeby to wypadło naturalnie. Zaprowadź ją do swojego domu, do żony i rybionka. Przenocuj, pokaż piękne strony żyzni… Niech wymięknie przed wstrieczą ze mną. Doprowadź ją do płaczu. Ona jest oczeń ważna, więc się postaraj. Podpisano: Baryła, generał. Post scriptum: czy obcięliście jej włosy, świnie?”.
Dziwne zadanie… Doprowadzić „Czekoladę” do płaczu? To da się zrobić bardzo łatwo, ale… O co chodzi w tym wszystkim? Gestem przywołał Heiniego.
– Pilnuj Zuzi – szepnął i mrugnął porozumiewawczo.
Potem wrócił do Murzynki.
– „Czekolada”, musisz trzymać się mojego tyłka. Pewnie zaatakują nad ranem, więc wykop sobie dołek w piasku.
– „Czekolada”? – pani pułkownik, a właściwie agent CIA, wyjęła z plecaka składaną łopatkę i zaczęła kopać. – Wszyscy Polacy to pieprzeni rasiści!
– Pewnie. Jak zobaczę, że jesteś obrzezana, to będzie jeszcze gorzej.
Tym razem się roześmiała, ale śmiech zaraz zamarł jej w gardle. Wrzasnęła i odskoczyła na bok.
– W moim dołku jest czyjaś stopa!
Wagner ledwie zerknął na zbielałe kości. Walki o autobahnę trwały już prawie sto lat, więc raczej zdziwiłby się, gdyby pod warstwą piasku niczego nie było. Wyjął z raportówki płaską butelkę wódki.
– Masz, napij się.
Murzynka usiłowała zapanować nad nerwami.
– Zaraz – potrząsnęła głową, a potem wypuściła z torby swojego grzechotnika. – Muszę się wysikać.
– Sikaj tu – mruknął. – Koty na warcie nie przepuszczą węża, a jak miniesz linię posterunków bez niego, to stracisz swoje śliczne nóżki na pierwszej lepszej minie.
– Jak to… tutaj? Przy wszystkich?
– Boisz się, że zgwałci cię ta Czeszka? Spokojnie, ona jest już nawalona amfą po czubki uszu.
Zdjął nakrętkę i pociągnął łyk, uprzejmie nie patrząc w bok. Po chwili Murzynka podeszła do niego, usiadła obok i przytuliła się do jego ramienia.
– Wiesz… – westchnęła. – Tu z wami… jest jakoś tak… ciepło.
Była przekonywająca. Gdyby nie wiedział, że jest agentem, to może nawet dałby się zrobić na to „ciepło”. Grała nieźle. O co w tym wszystkim chodzi? Podał jej butelkę, pociągnęła wielki łyk.
– „Czekolada”…
– Co, rasisto?
– Masz ochotę na jakąś małą przytulankę?
Znowu westchnęła.
– No, może i mam – szepnęła. – Ale się wstydzę przy tych wszystkich ludziach.
Pociągnęła drugi łyk, właściwie haust. Potem oddała butelkę.
– Czemu to wszystko jest takie popieprzone?
Wagner wzniósł oczy ku niebu. Miał dość biadań na temat „Jak mogłoby być pięknie, gdyby nie cały ten szajs”. Najpierw był wiek pary i elektryczności, potem era atomu, potem wojna, amerykańska masakra pod Pekinem i chińska Bomba Szen. A potem znowu wiek pary. Tyle tylko, że tym razem to był już tylko wiek pary, bez elektryczności. Nikt nie wiedział, co to są szeny. Jakieś bakterie? Nanomechanizmy? Drobinki wywołujące promieniowanie jonizujące? Nie sposób tego stwierdzić bez prądu elektrycznego, napędzającego elektronowe mikroskopy. To coś, te pieprzone szeny, było wszędzie, w całej atmosferze na planecie Ziemia. I… zamieniało wszystkie izolatory w przewodniki. A to oznaczało powrót do pomysłów pana Watta, do pochodni oświetlających wnętrza bunkrów, do kopalń węgla kamiennego, do wojen prowadzonych przy pomocy armat i cekaemów.