Coś tam zostało z dawnych czasów, gdy ludzkość była bardziej rozwinięta. Ostały się zmiany genetyczne, odporność na klasyczne choroby, mała cząstka ultranowoczesnej chemii. Zostały bunkry z czasów wojny, pozwalające przeżyć tym, którzy nie zamienili się wcześniej w potwory. Pozostały zmiany klimatu, gigantyczne morza, które zabrały spore połacie lądu. Jeśli tylko udało się ujść przed zabiciem i zjedzeniem, to właściwie było całkiem fajnie – o ile odpowiadało Ci mieszkanie w którymś z betonowych schronów, rządzonych autokratycznie przez różnego rodzaju mafie.
Niektóre państwa zachowały strukturę organizacyjną, jak choćby te na dalekiej Północy, gdzie wydobywało się węgiel i produkowało stal, albo takie jak Polska, Marakesz, czy Unia Afrykańska, które żyły z przemytu na masową skalę i produkcji narkotyków. Były też luźne związki, jak Beduini i Arabowie, trudniące się ochroną karawan ciągnących przez pustynię ze śródziemnomorskiego wybrzeża na Północ i z powrotem, albo jak Kozacy i Tatarzy, którzy ochraniali szlaki na linii Wschód – Zachód.
Wagner nie wiedział, kiedy zasnął. Obudził go pojedynczy wystrzał i miauczenie kotów. Z trudem rozprostował obolały kark, oparty o brzuch śpiącej Murzynki. Tak jak przewidywał, mutanci atakowali przed świtem, ale była to akcja z góry skazana na porażkę. Odpowiednio wcześnie koty obudziły artylerzystów i cekaemistów, którzy zaczynali właśnie walić wokół ze swojej broni. Najemnicy strzelali race i po kilkudziesięciu sekundach Wrocław przysłał jakąś setkę pocisków wielkiego kalibru, które momentalnie spacyfikowały wszystko, co żyło w okolicznych piaskach. Wagner, ogłuszony eksplozjami, wypluwając piasek z ust wygrzebał się z dołka, ciągnąc za sobą Zuzię. Obydwoje klęli, usiłując coś usłyszeć albo dostrzec w burzy piaskowej, którą wywołały wrocławskie armaty. Zwierzęta instynktownie zbierały się przy swoich transporterach, generał Pawelec ściągał ludzi. Parszywy poranek.
Udało im się ruszyć dopiero pół godziny później, tym razem na szczęście bez niespodzianek. Monstrualny konwój najpierw wlókł się niemiłosiernie, a potem, gdy wjechali w krąg pierwszych umocnień, raptownie przyspieszył. Dymy z miejskich kominów przykrywały całą kopułę Fullera i Wrocław jawił się z daleka jako dziwny miraż, utkany z gęstej mgły.
Sue Kristy-Anderson wystawiła głowę z włazu.
– Wasz bunkier jest taki duży?
– Bunkier? – Wagner uśmiechnął się lekko. – You will see.
– What?
– Will see.
Usłyszeli syk hydraulicznych siłowników rozsuwających wrota tuneli. Najemnicy rozbijali tulejki z chemicznym światłem. Po chwili ogarnął ich mrok, rozświetlony jedynie słabymi ognikami. Zrobiło się trochę chłodniej. Wagner kazał Heiniemu poprowadzić transporter do bocznego kanału metra.
– Wysiadamy – zręcznie zeskoczył z pancernej burty.
– Muszę się zameldować.
– Spokojnie – przerwał jej, ściągając burnus przez głowę. – Najpierw prysznic – otworzył drzwi jednej z wielu kabin ukrytych w ścianie. – Chodź.
Murzynka zdjęła koszulę i wsunęła się do ciasnego wnętrza obok niego.
– Jakiś dziwny ten prysznic – powiedziała. – Gdzie jest dźwignia gazowa?
– Chcesz się myć gazem? – parsknął śmiechem. – Patrz – odkręcił kran.
Targnęła się w tył, zaskoczona strumieniem wody, który chlusnął jej na głowę.
– Jezu… Jezuuuuu… – wycierała oczy. – Macie tu aż tyle wody?!
Myjąc jej plecy wyjaśnił, że woda jest chemicznie oczyszczana we wtórnym obiegu. W tej samej, której teraz używali, kąpało się już pewnie parę tysięcy osób. Nie chciała uwierzyć, że ktoś może być aż tak bogaty, żeby robić sobie wodne prysznice. Najemnicy z kabin obok gwizdali i krzyczeli, że zaraz zobaczy lepsze cuda.
Wagner podał jej ręcznik. Wyjęła z torby galowy mundur Marines, on włożył swój wzór 31 – tropikalny uniform składający się z sandałów, płóciennych szortów, koszuli z naszywkami i korkowego hełmu. Nie przypiął broni do paska. Od kiedy jego córka zaczęła raczkować, unikał przynoszenia pistoletu do domu.
– Możemy? – wskazał jej drogę do windy. Cierpliwie czekał, aż pani pułkownik dopnie nareszcie wszystkie guziki kurtki. Miała piękne ciało. Gdyby nie duży, typowo murzyński tyłek i zbyt długie stopy, byłaby wyjątkowo zgrabna. Żałował, że wokół było tylu żołnierzy i w związku z tym nie mógł podjąć próby zatrzymania jej pod prysznicem. Jednak do windy wsiedli tylko w trójkę, z Zorgiem, który się nie mył i zdążył załatwić wszystko szybciej. Najemnicy musieli najpierw zdać sprzęt.
– Teraz się przygotuj – mruknął, gdy ruszyli w górę.
– Na co?
– Na szok – uśmiechnął się smutno. Widział już wielu takich przybyszów z obcych stron, którzy byli tu po raz pierwszy. Był świadkiem, jak jeden Węgier zwymiotował z wrażenia, a słyszał od kolegów, że podobno pewien Arab zastrzelił się w amoku. Na szczęście Kristy-Anderson również nie miała broni przy sobie. Gdy dotarli na górę, szarpnął zdecydowanie dźwignię otwierającą drzwi.
– Proszę – przepuścił ją przodem.
Najpierw zmrużyła oczy, oślepione nawałą światła, potrząsnęła głową, a potem…
– Jeeeeez!!! – szarpnęła się w tył. – It’s not real!!!
– Przeciwnie – usiłował ją podtrzymać. – To wszystko jest prawdziwe.
– Jeeez! Jeeez!!! Shit!!! Fuckin’ bullshit!
– Ou yea… – mruknął Zorg. On również widział już niejedno w wykonaniu gości, którzy byli tu pierwszy raz.
Zszokowana Murzynka patrzyła na palmy, tuje i cyprysy porastające Wzgórze Wojewódzkie, gdzie była stacja wind z podziemi. Patrzyła na wypielęgnowane ścieżki, ławeczki w zieleni… Potem przeniosła wzrok na Ostrów Tumski, z wieżami starożytnych kościołów, minaretami meczetów i kopułami synagog. A potem zauważyła Odrę.
– Jeeeeeez!!! It’s river… Am I going crazeeee?!
– Nie. Widzisz prawdziwą rzekę.
– Skąd? – po pierwszym szoku przeszła na polski. – Skąd macie tyle wody na pustyni?!
– Nie daj się zwieść pozorom. To tylko kilkucentymetrowa warstwa. A dno pomalowali tak, żeby wyglądało na parometrową głębię – Wagner uśmiechnął się lekko. – Potem rurociągiem pompują wodę z powrotem i puszczają w ruchu ciągłym, tak, żeby wszyscy myśleli, że mamy prawdziwą, historyczną Odrę…
– O mamo… To pierwsza rzeka, jaką widzę w życiu. – Murzynka przeniosła wzrok na fullerowską kopułę kryjącą całe miasto, potem zerknęła na palmy. – Stać was na tyle plastikowych drzew?
– One nie są plastikowe. Są prawdziwe.
– Fuck!!! Jak to prawdziwe? Rosną?!
– Owszem.
– Jesus Christ… – o mało nie zemdlała. – Nie może być tak pięknie na świecie. A to… – wskazała najbliższe drzewo. – To może prawdziwe banany, co?
– Tak.
Podeszła bliżej. Usiłowała powąchać. Nagle targnęła się w tył, widząc podchodzącego z boku policjanta.
– Ja tylko patrzyłam, proszę pana! – krzyknęła spanikowana. – Nie dotykałam!!! Przysięgam!
Policjant parsknął śmiechem.
– Co pani? Pierwszy raz we Wrocławiu, czy co?
– Ja nie dotykałam! Nie dotykałam!!! Nie możecie mnie aresztować!