Выбрать главу

– Daj pani spokój…

Chciał odejść, ale powstrzymał go Wagner.

– Ona jest aż z USA. Może byśmy tak dali jej spróbować jednego?

Policjant wzruszył ramionami.

– Nie ma sprawy – wyjął z kieszeni bloczek i coś napisał na kartce. Potem przystawił swoją pieczątkę. – Proszę – podał Murzynce wyrwaną kartkę. – To jest pozwolenie na zerwanie jednego – zasalutował i odszedł, nie zajmując się więcej „wariatką”.

Sue Kristy-Anderson przełknęła ślinę.

– O czym mówiliście? – spytała, patrząc podejrzliwie.

– Możesz sobie jednego zerwać, Zuzia.

– Prawdziwego banana?

– Mhm.

Wyciągnęła szybko rękę w stronę drzewa, myśląc, że ich przestraszy. Ale nic z tego. Wagner czekał cierpliwie, a Zorg wysikał się na trawniku i teraz ziewał.

– No, dalej.

Dopiero teraz zrozumiała, że major mówi poważnie. Że ona naprawdę może sobie zerwać prawdziwego banana! Przełknęła ślinę i popatrzyła na całą kiść.

– Aaaa… A jak źle zerwę i spadną wszystkie, to mnie aresztujecie, tak?

– Nie wygłupiaj się, Zuzia. No! Do roboty.

Zerwała, w trakcie tej czynności chyba polecając duszę Bogu. Zorg ziewał. Pani pułkownik była bliska apopleksji, jednak miała za sobą twardą szkołę. Usiłując pokazać, że to dla niej nic takiego, ugryzła banana razem ze skórą. Zorg zrolował na trawie, a Wagner zaczął się śmiać.

– To się obiera, głupia „Czekolado” – pokazał jej jak. – Żresz środek, a resztę wyrzucasz do kosza na śmieci.

– Co to jest „kosz na śmieci”? – spytała.

– No kosz, gdzie… no… No, gdzie się wrzuca śmieci.

– A co to są śmieci?

– O żesz ty! To są resztki, niewykorzystane części czegoś, coś co ci się już nie przyda.

– I co się robi z tymi śmieciami? – patrzyła na Wagnera nieufnie. Banana pożarła. Teraz trzymała w ręku skórkę i jakoś nie mogła się z nią rozstać.

– Nie wiem. Wyrzuca się gdzieś – nie miał zielonego pojęcia, jak działa Zakład Oczyszczania Miasta. – No dobra. Możesz to sobie zachować na pamiątkę. Tyle, że ci niedługo zgnije.

Ruszył ścieżką w dół zbocza. Murzynka patrzyła w lekkim szoku na ocieniające drogę palmy, tuje, platany i cyprysy. Nagle krzyknęła.

– A co to jest?!

– Choinka.

– Co to jest „choinka”?

– No, takie drzewko. Sosna, czy modrzew… Szlag! Nie znam się, nie jestem botanikiem.

– Ty mi tu nie pieprz, Andy! Widziałam prawdziwe drzewa w muzeum w Detroit. I wiem, że drzewa mają liście. Nie wciskaj mi ciemnoty!

– To jest iglaste. Jezu, chodźmy wreszcie…

Znowu ruszył przodem, ignorując kolejne okrzyki i pytania pułkownika. Zaprowadził ją do małej knajpki na Moście Pokoju. Od kiedy znikły samochody, most okazał się za szeroki jak na potrzeby riksz i dorożek, więc z boku ustawiono stoliki. Leciutki wiatr, wywoływany przez monstrualne śmigła Wyspy Opatowickiej, przyjemnie chłodził skórę. Trzy stoliki dalej kilku Arabów, wyzwolonych na moment spod władzy islamu, uchlewało się w szybkim tempie. Tuż obok jakaś pani w średnim wieku jadła lody i uspokajała swojego cocker-spaniela, który usiłował obszczekiwać Zorga. Wokół było pusto, sennie i jakoś tak „sprzyjająco”. Nawet kelner ruszył tyłek na widok nowych gości.

– Dzień dobry państwu. Czym mogę służyć?

– Ta pani jest z USA. Spróbujmy może dać jej sałatkę ze świeżych warzyw, jakieś wino… ale dobre. Coś z Afryki. I może bułkę. Tylko świeżuteńką, chrupiącą, posmarowaną grubo masłem. Aha, i niech pan dosypie dużo soli. Ona całe życie na syntetykach. Musi poczuć jakiś konkretny smak.

– Rozumiem. Dodam idokaminy.

– Nie, nie, nie. Żadnej chemii – Wagner uśmiechnął się lekko. – Wiem, że nie będzie jej smakować, ale… Niech raz w życiu dziewczyna spróbuje naturalnych warzyw.

– Oczywiście, proszę pana. Tylko… ta pani będzie miała później, eeee… sraczkę, za przeproszeniem.

– Trudno. A poza tym ona jest pułkownikiem Marines, jakoś przeżyje.

Wagner zamówił dla siebie instant whisky, a dla Zorga surową, siekaną świńską wątrobę i krople Waleriana.

– Ty… Andrzej – Murzynka odruchowo dotknęła swojego mundurowego pasa. Pewnie miała tam zaszyte złote dolary. Coś, co zrobiłoby wrażenie w Wielkiej Brytanii, może w Oslo, troszeczkę w Poznaniu. Tutaj cały pas mógł jej wystarczyć raptem na dobry obiad w szacownej knajpie. – Ile to będzie kosztowało?

– Nie wygłupiaj się. Ja stawiam.

– No, ale ile?

– Jakieś sto dwadzieścia, sto trzydzieści tysięcy złotych.

– Ile to na dolary?

– Dwa, trzy miliony. Nie wiem, przecież naszych walut praktycznie się nie wymienia.

Westchnęła ciężko.

– Dwa, trzy miliony? – przygryzła wargi. – Nie stać mnie.

– Przecież ja zapraszam.

– Nie wygłupiaj się – powtórzyła jego słowa. – Ile zarabiasz w wojsku?

– Zuzia… Nie można przeliczać cen i zarobków z Wrocławia. Tu się sztucznie winduje ceny i pensje na niebotyczne wyżyny, żeby nikt nie przyjeżdżał i nie wtykał nosa. Ty myślisz, że ludzie nie chcą żyć w raju? Chcą. Jednak żeby nie nazywano nas ksenofobami i rasistami, to my nikomu nie odmawiamy prawa do osiedlenia się, tyle tylko, że nikogo nie stać na życie we Wrocławiu. Ale to już jego sprawa. Nie nasza.

– Ale… ale to naprawdę raj.

– Owszem – przerwał, gdy kelner stawiał przed nimi zamówione trunki i potrawy. – A jak myślisz? Dlaczego?

– Bo mieliście szczęście i kopułę fullerowską postawiliście przed wojną.

Żachnął się.

– Jesteś głupią „Czekoladą”. Widziałaś Twierdzę Poznań?

Skinęła głową.

– Widziałaś? Tam Wojsko Polskie rozpaczliwie walczy o utrzymanie skrawka autostrady i portu. O utrzymanie dostaw do Wrocławia. Żyją w bunkrach, w beznadziei, giną na jakiejś zapomnianej przez wszystkich szosie. Tylko po to, żebyśmy mogli tu świeże warzywka zajadać. Wiesz dlaczego? Powiem ci – podniósł do ust szklaneczkę z doskonałą, amerykańską whisky. – Tu Wojsko Polskie to jedynie pełni honorowe warty przy pomnikach, przy wejściach do urzędów. Walczą najemnicy. Polscy to mogą być co najwyżej wyżsi oficerowie. Ale takiego najemnika musisz czymś skusić. Na przykład wizją raju. Wiesz, jakie legendy krążą o Festung Breslau w Reichu albo w Rosji? Ludzie tracą całe rodziny, żeby dojść do krainy marzeń. Widziałaś Iwana Dołgorukowa? Był księgowym w Moskwie. Przelazł sam jeden całą pustynię, bez broni i bez zapasów. Jak tu dotarł, to mimo że nie miał pojęcia o wojsku, od razu zrobiliśmy go porucznikiem. Jeśli ktoś wie jak przeżyć i jak zabijać gołymi rękami, to znaczy, że jest urodzonym żołnierzem i niepotrzebne mu żadne akademie. A Heini? Meine liebe Heini? Pracował jako utylizator zwłok. Miejsce pracy: bunkier w Stuttgarcie. Tylko że potrafił tu przyjść i jako legitymację pokazał dobrą setkę uszu różnych mutantów. Miał peem Heckler amp;Koch, ale szybko skończyła mu się amunicja… A mimo to przyszedł cały i zdrowy. Nawet nie zmęczony. A Martha? Była katem w Budapeszcie. Ale coś się odwinęło i jakieś brzydkie rzeczy zrobili z jej rodziną.

– Po co mi to mówisz?

– Chcę ci tylko powiedzieć, że najemnik może walczyć za żołd, lecz pieniądze nic nie znaczą. Najemnicy walczą za prawo do życia w raju. Nikt nie będzie codziennie nadstawiał tyłka, nikt nie będzie się narażał na zjedzenie, nawet posmarowany trucizną, wyłącznie za forsę. Oni dokonują cudów, bo mogą wrócić tutaj. Mają swoje żony, dupy, kochanków… Mają perspektywę normalnego życia, o której reszta świata może jedynie czytać w starych powieściach. Dlatego też Wojsko Polskie może się tutaj ograniczyć wyłącznie do trzymania honorowych wart z okazji różnych uroczystości.