Nie bardzo mogła dalej rozmawiać, bo miała usta pełne śliny. Skosztowała sałatki. Rzeczywiście niezbyt jej smakowała, syntetyki wygarbowały jej podniebienie na deskę. Natomiast wino – wprost przeciwnie. Smakowało… Wychyliła cały kieliszek szybciej, niż major swoją whisky. No i bułka… Bułka, grubo posmarowana masłem i posypana warstwą soli, była świetna. Sue włożyła do ust kolejną porcję sałatki.
– Hmmm… Smakuje jak trawa. Bo wiesz, ja kiedyś z ciekawości polizałam prawdziwą trawę…
– W muzeum w Detroit? – zakpił.
Zorg, który w międzyczasie uporał się z wątrobą, ziewnął i wyciągnął swój długi ogon, zakończony żądłem skorpiona. Na widok żądła spaniel przezornie schował się za nogami swojej właścicielki. Te wszystkie psy, mimo że cholernie głośne, nie były jednak tak zupełnie głupie…
Wagner zapłacił i kazał kelnerowi wezwać fiakra. Wsiedli do dorożki.
– Co to za gmach? – spytała Sue, wskazując budynek za ich plecami.
– To jeszcze Hitler budował… Ministerstwo Przemytu, zwane dla niepoznaki Urzędem Wojewódzkim.
Oczywiście żadnego województwa od dawna już nie było, natomiast tajniki produkcji nowoczesnej amfetaminy X-12 znali jedynie chemicy ukryci w podziemiach wspaniałej budowli. I to się cholernie opłacało. Ich praca w dużej części utrzymywała byt Rzeczypospolitej.
Dorożka skręciła w prawo. Żołnierze w tropikalnych hełmach, strzegący urzędów państwowych, prezentowali broń przed majorem. Potem wjechali na Wybrzeże Wyspiańskiego. Imperialny styl państwowej architektury ustąpił miejsca luksusowym willom, tonącym w zieleni wysokich palm. Wielkie śmigła Wyspy Opatowickiej były coraz bliżej, więc wywoływany przez nie wiatr czuło się tu lepiej. Sue Kristy-Anderson rozglądała się, przygryzając wargi. „Doprowadzić do płaczu” – brzmiał rozkaz generała Baryły. To da się zrobić, bardzo łatwo i już niedługo. Tylko o co w tym wszystkim chodzi?
Skręcili znowu przy Hali Ludowej, wjeżdżając w ulicę Mickiewicza. Sue po raz pierwszy w życiu zobaczyła prawdziwy park. Nawet nie zdążyła zdziwić się setkami gatunków drzew, gdy dorożkarz zatrzymał się przed niewielką, ukrytą w zieleni willą i zażądał odpowiednika paru milionów dolarów. Wagner zapłacił. Pani pułkownik wyszła na miękkich nogach, ale najlepsze było dopiero przed nią. Biedna dupka…
Gdy Wagner otworzył furtkę, Ania, jego żona, wybiegła z domu na spotkanie gości.
– Andrzejku! – rzuciła mu się w ramiona. – Wszystko w porządku? Nic ci nie jest? Poszło jakoś na pustyni?
Nim zdążył odpowiedzieć, Ania witała się z panią pułkownik, a potem pocałowała Zorga.
– Cześć, kotek. Pilnowałeś mojego męża?
Gepard polizał ją po twarzy.
– No chodźcie, chodźcie. Zjecie coś? A może zrobimy grilla w ogrodzie?
Poprowadziła ich do salonu, ukrytego za panoramiczną, odblaskową szybą. W przeciągu kilku sekund potrafiła złajać raczkujące dziecko za to, że przewróciło wazon, podać drinki i opieprzyć służącą. Wróciła z kuchni z szerokim uśmiechem na twarzy i talerzem obciążonym malutkimi kanapkami.
– Siadajcie, proszę – szczebiotała. – Zorg? Dać ci trochę surowego mięsa?
Nie zdążyli zająć miejsc w fotelach, a ona już potrafiła pochwalić się przed Murzynką pensją męża, wspaniałym zdrowiem dziecka, tym, że mają w garażu prawdziwego konia i dwoma sypialniami na piętrze, urządzonymi w stylu arabskim. Na razie jeszcze nie otwierała szaf, żeby pokazać swoje ciuchy – postanowiła od razu strzelić z najgrubszej armaty. Przepełniona dumą przyniosła ich książeczkę rodzinną i zaprezentowała pierwszą stronę, z ogromną pieczątką i napisem, który stwierdzał, że zarówno mąż, jak i żona mają pierwszą klasę czystości i w związku z tym gmina wydała im pięć pozwoleń na posiadanie dzieci. Poniżej była mniejsza pieczątka z napisem: „Jedno pozwolenie wykorzystane”.
– Bo wie pani – Ania usiadła tuż przy Sue, której kanapka uwięzła w gardle. – Na pięcioro dzieci to pewnie nigdy nie będzie nas stać, ale planujemy z mężem jeszcze jedno. A jak mu dadzą awans w przyszłym roku, to może jeszcze jedno. Jestem zdrowa, mogę rodzić. A pani? Ma pani dzieci? Jakie? Ile?
Kristy-Anderson zaczęła się dławić kanapką. Usiłowała zacisnąć oczy. „Doprowadzić do płaczu” – kazał Baryła. Boże, jakie to łatwe. Najprostszy rozkaz, jaki otrzymał w życiu… Tylko co jest grane?!
Ania pokazywała właśnie zdjęcia dziecka. Szkrab w przedszkolu. Gówniarz na balu maskowym (zresztą nierozpoznawalny na fotografii, bo przebrał się za mutanta – trzeba było pokazywać palcem, który to z tłumu bachorów). Szczeniak (podtrzymywany przez przedszkolankę) składający wiązankę kwiatków z okazji święta państwowego pod pomnikiem Pana Jana, Wskrzesiciela Rzeczypospolitej. Pułkownik Marines usiłowała skupić się na napisie wyrytym w cokole: „Przechodniu, powiedz Polsce, że zrobiłem to dla swojego Narodu. Musicie przetrwać za wszelką cenę!”.
– To co robimy? Grill w ogrodzie? Zorg, masz ochotę?
– Thhhylkhhho mi nie pshhhuj mhhhięsa, Ankha! – mruknął gepard. – Nie jhhem smażhhhonego…
Służąca przygotowała wszystko błyskawicznie. Usiedli w wyplatanych fotelach pod ogromną palmą, Wagner osobiście zajął się przyprawami i obsługą rusztu. Sączyli wódkę z martini, Ania pytlowała zawzięcie, doprowadzając Murzynkę do szewskiej pasji. Bosko! Najłatwiejszy rozkaz w życiu. Sekunda w wykonaniu Ani.
Wagner zdjął swój korkowy hełm i przy pomocy plastikowej uprzęży wspiął się na palmę, po czym ściął maczetą orzech kokosowy. Ania kazała służącej przepołowić go i podać Murzynce. Boże, kokosowe mleko! „Doprowadzić do płaczu”. Sure! „Czekolada” chłeptała w lekkim amoku. No problem. Tylko o co w tym wszystkim chodzi?! Agentce CIA niewiele brakowało do totalnego odlotu, nawet bez amfetaminy X-12. Chwilę potem Ania podała steki z karkówki, do tego sałatka i niemiecki szprycer na winie, wódce i piwie.
„Czekoladzie” głowa zaczęła się chwiać już po pierwszym łyku. Dziecko kwiliło w salonie, Anka poszła je nakarmić. Okazało się, że na autostradzie Sue nawet nie skosztowała steków, bo uwierzyła w plotkę, że to było mięso z ludziny. Teraz więc po raz pierwszy w życiu jadła wieprzowinę. Wyraźnie nie smakowało jej, bo syntetykami zamieniono jej podniebienie w podeszwę buta bojowego, ale nastrój sprawiał, że mrugała oczami, usiłując pozbyć się tych cholernie upierdliwych łez.
Zorg, nażarty po czubki uszu, zwinął się w kłębek na trawie i ułożył do snu. Domowy ratlerek usiłował mu dokuczać i nawet złapał porucznika za ucho, ale zwątpił i zwiał, gdy Zorg ziewnął przez sen i pokazał swoje dodatkowe zęby, wysuwane zza kłów.
Wagner wziął z barku butelkę koniaku i dwa ogromne kieliszki, a potem zaprowadził Zuzię do Parku Szczytnickiego. Patrzyła na te setki gatunków drzew, łykając łzy. Postanowił jej nie popuścić – zawsze był bardzo sumienny w wykonywaniu rozkazów. Lawirował między chichoczącymi w zapadającym zmroku parami, odpędzał wiewiórki, które usiłowały wymóc na nim orzechy, odganiał łaszące się do nóg zające i króliki. Zaprowadził panią pułkownik do dziewiętnastowiecznej, smukłej jak strzała wieży widokowej. Po wąskich, trochę już zmurszałych schodkach weszli na podest u szczytu. Wagner usiadł, opierając się o ścianę, i oparł nogi na barierce.
Tu, ponad szczytami drzew, wiatr produkowany przez śmigła Wyspy Opatowickiej był bardziej odczuwalny. Słońce zachodziło właśnie, skrząc odblaskami na szklanej kopule; poniżej było morze zieleni, widzieli dachy rezydencji prominentów i co ważniejszych przemytników. Gdzieś w dole turkotał konny tramwaj, dorożki lawirowały między pniami drzew, wgryzających się w nawierzchnię ulicy Pana Jana. Zapalano pierwsze lampiony i gazowe latarnie. Ludzie całymi rodzinami gromadzili się na trawnikach, żeby zjeść kolację; kobiety właśnie rozpakowywały kosze z jedzeniem. W parku otwierano pawilony wieczornych restauracji.