Wagner napełnił kieliszki koniakiem. Sue wychyliła swój jednym haustem. Beczała już zupełnie otwarcie.
– Wiesz… – połykała łzy. – To wasze dziecko… Wiesz… Ja mam szóstą klasę czystości!
– Co ci zrobili? – spytał.
– Wykastrowali mnie.
– No co ty? Baby nie da się wykastrować.
– Unieczynnili mi jajniki – wyjaśniła. – Mam szóstą klasę. Jestem prawie mutantem – ryczała coraz głośniej. Wytarła łzy rękawem, posmarkała się. Dał jej chusteczkę. – Ta twoja żona… W takiej pięknej, zwiewnej sukience. Służąca, dziecko, sałatka, pielęgnowanie ogrodu. Tym się zajmuje. A ja wiem tylko, jak z zawiązanymi oczami rozłożyć i złożyć karabin maszynowy! Wiem, jak dowodzić plutonem zwiadu! Jak zapewnić wsparcie ogniowe batalionowi w okrążeniu! Boże… Nie umiem robić sałatki i nigdy nie miałam na sobie sukienki! Nigdy nie będę mieć dziecka…
Nalał jej nową porcję koniaku. Ciekawe, jakie plany łączył z nią Baryła? Znowu jednym haustem przełknęła zawartość ogromnego kieliszka.
– Nigdy nie będę mieć małego pieska – zabrała mu butelkę i pociągnęła kilka łyków prosto z gwinta. – Nie będę żyć wśród drzew.
Wagner przestraszył się, czy przypadkiem nie przesolił z tym płaczem. Miał nadzieję, że Murzynka nie skoczy nagle z tej cholernej wieży. Pomógł jej się podnieść i, asekurując pijaną w sztok kobietę, sprowadził na dół, po czym, trzymając pod ramię, zaprowadził do domu. Na szczęście Ania umiała się znaleźć w takich sytuacjach. Rozebrała panią pułkownik, umyła, włożyła jej koronkową nocną koszulę i położyła spać w jednej z urządzonych w arabskim stylu sypialni…
Rano Sue wyglądała trochę lepiej. Złapał ją na tym, jak przegląda się w lustrze, obciągając na sobie skłębione koronki. Pół nocy spędziła w toalecie, ale jednak zdołała się umyć i zejść, już w galowym mundurze Marines, na śniadanie. Na jej widok porucznik Zorg podrapał się tylną łapą za uchem. Najwyraźniej założył się z Anką, czy pani pułkownik zdecyduje się na ryzyko powrotu do ubikacji i spędzenie tam długich godzin, czy też raczej zrezygnuje z grzanek i dziwnie pachnącego płynu, który, jak jej objaśniono, nazywa się „herbata”… Obydwoje, Zorg i Anka, obserwowali zafascynowani, jak Zuzia gryzie grzanki z miną w stylu „w Pearl Harbor też było ciężko…”. Wagner nie wiedział, czy wygrała jego żona, czy zwierzak; nie wypadało pytać przy gościu, choć ta kwestia nurtowała go coraz bardziej.
Służąca pomogła mu zaprząc konia do zgrabnej dwukółki. Już po kilkunastu minutach udało mu się wpakować do powozu panią pułkownik i porucznika. Kristy-Anderson zakryła oczy szkłami przeciwsłonecznych okularów, nie mógł więc nawet dostrzec, na co patrzyła. Strzelając z bata, poganiał konia. O tej porze ruch na ulicach dopiero narastał, więc stosunkowo szybko dotarli do mostu Grunwaldzkiego. Zaraz za nim rozciągały się stajnie Ministerstwa Przemytu… Tfu! Urzędu Wojewódzkiego. Wagner zostawił swój pojazd pod opieką sprawnych koniuszych i szerokimi, mającymi przypominać o szacunku dla władzy, postfaszystowskimi schodami poprowadził ich między ogromne kolumny. W hallu panował miły chłód, ale sandały plaskały nieprzyjemnie na granitowych schodach. Potem kontrola, pobieżna rewizja, i adiutant zaanonsował gości generałowi. Gdy wprowadzono ich do gabinetu, Sue wreszcie zdjęła swoje ciemne okulary.
Generał Baryła odwrócił się od okna z widokiem na Odrę i Ostrów Tumski. Udało mu się jakoś poruszyć swoje wielkie cielsko. O dziwo, nie oderwał się przy tym żaden z guzików munduru, opiętego jakimś cudem na monstrualnym brzuchu. Baryła podreptał w ich stronę na swoich krótkich nóżkach, wygiętych w straszliwy iks, i podał w uścisku dłoń z serdelkowatymi, porośniętymi rzadkim włosem palcami. Wbrew pozorom nie był mutantem – miał pierwszą klasę czystości, żonę i piątkę dorastających dzieci.
– Witam panią, pułkowniku – wysapał. – Jest mi niezmiernie miło, że widzę panią całą i zdrową.
– Cała przyjemność po mojej stronie, panie generale.
– O… Świetnie pani mówi po polsku.
Tym razem nie sparowała tym swoim „Pan też”. Uśmiechnęła się.
– Jestem pół-Polką.
– Ach, więc Kristy w pani nazwisku to zangielszczone „Kiściak”?
– Nie. Anderson to od „Andrzejewska”.
Baryła również się uśmiechnął. Wskazał im fotele.
– Wiem, że major Wagner jest miłośnikiem koniaku, ale chciałbym państwa poczęstować czymś, co jest produkowane w naszej ojczyźnie. To miejscowa specjalność – podniósł oszronioną butelkę.
– Miejscowa specjalność? Czyżby amfetamina X-12? – Murzynka postanowiła jednak pokazać pazury.
Roześmiał się. Choć miał powierzchowność dobrodusznego, niezbyt lotnego grubasa, był człowiekiem niezwykle inteligentnym, i cenił tę cechę u innych ludzi.
– Może na razie dajmy sobie spokój ze strzykawkami – napełnił malutkie kieliszki. – Póki co, proponuję czystą wódkę.
– Na zdrowie! – Sue wychyliła kieliszek, wykazując dużą znajomość polskich zwyczajów.
– Coraz lepiej was szkolą w tym CIA – Baryła z trudem zmieścił się w fotelu za ogromnym biurkiem.
– Słucham?
– No nieeee… Agent z problemami słuchu? Chyba niemożliwe…
– Pan powiedział: „CIA”.
Światło odbijało się od przydymionego szkła kopuły nad miastem i gęstych żaluzji w oknie, rzucając dziwne cienie na twarz generała. Atmosfera gabinetu wydawała się senna, jakby nie do końca realna.
– Owszem. Choć na pewno przeszła pani szkolenie w Marines. Zawsze dbacie o dobre „przykrycie”, ale pułkownikiem pani nie jest, prawda?
– Nie rozumiem o czym pan mówi, panie generale.
Baryła westchnął ciężko, potem wydął swoje olbrzymie wargi.
– Powiedziałem, że jest pani agentem CIA. Pani szefem jest Terry Robinson, zajmuje pani trzynastą celę szóstego wydziału w bunkrze Langley. Polskiego uczył panią jej ojciec, pan Andrzejewski. Oprócz tego przez ponad rok uczyła się pani intensywnie naszego języka w ośrodku kryptograficznym w Detroit. Miała pani sześciu nauczycieli, w tym dwóch Polaków: panią Wróblewską i pana Martyniaka… Mam wymieniać dalej?
Przygryzła wargi.
– Popełniła pani szereg przestępstw federalnych – kontynuował generał. – Polizała pani trawę w Parku Narodowym bunkra Detroit. Zresztą… też mi park – wzruszył ramionami. – Dziesięć metrów na dziesięć. I w dodatku dała się pani sfotografować. Mniejsza z tym. Kochała się pani nielegalnie, trochę handlowała maryśką wśród kolegów. Sprawa sądowa była już w toku, ale zwerbowali panią do tej misji, i jakoś się udało, prawda?
– Chcę się skontaktować z konsulem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej! – powiedziała trochę za szybko. Pokazała, że udało się ją zdenerwować.
Baryła ryknął śmiechem. Monstrualny brzuch zaczął mu się trząść, ale krawiec, który szył generalski mundur, był fachowcem najwyższej klasy. Żaden guzik nie odpadł, choć zakrawało to na cud.
– Ależ proszę… Zdziwi się pani, ale mamy we Wrocławiu nawet waszego konsula. Honorowego. On nawet raz na pół roku otrzymuje jakąś pocztę! Nic nie łączy naszych narodów od czasów Bomby Szen, ale my mamy nawet waszego konsula. Chyba do pokazywania w ZOO, ale jest. Jest! Proszę – wykonał zapraszający gest, niczym dobry gospodarz. – Mam go wezwać?
Oddychała trochę za szybko. Wagner wyczuł, że zaczęła się bać.
– I co niby moglibyście mi zrobić? – kpił Baryła. – Spuścić na łeb bombę atomową? Mam wrażenie, że bez elektryczności będzie to dla was dość kłopotliwe. A może armia USA uderzy na Wrocław? Hmmmm, macie aż tyle żaglowców, żeby przewieźć wojsko przez ocean? – pochylił się nad lśniącym blatem. – No, proszę mi nareszcie powiedzieć, czy konsul ma być obecny, gdy będę rozrywał panią końmi na Rynku, czy nie?