Baryła uśmiechnął się dobrotliwie.
– To tylko kijek – powtórzył swoje poprzednie zdanie. – A teraz marchewka, kochana pół-Polko, siostro moja.
Otworzył szufladę i wyjął z niej plik pożółkłych kartek.
– To jest spis zawartości kontenera, który sprowadziłem z Berlina – jego gruby paluch przesuwał się po kolejnych pozycjach listy. – O proszę… Komputer medyczny wraz z wyposażeniem. Śliczna technologia z zeszłego wieku. No i co, Zuzia? Jak tylko znajdziemy się w czasach bez szenów, to od razu będziemy mogli cię wyleczyć. Zamiast szóstej klasy czystości po pięciu minutach będziesz mieć pierwszą. I możesz sobie urodzić pięknego dzieciaczka. Śliczną „mini-Czekoladę”.
– Nie. Unieczynnili mi jajniki. Jednym zastrzykiem.
– Nie wkurzaj mnie, Zuzia. Naprawimy to w pięć minut, w czasach gdy nie będzie szenów i ten cały wasz szajs zacznie znowu działać – wskazał na kartki opisujące zawartość kontenera. – Zastanów się… Będziesz miała dziecko. Dwie, trzy sztuki, nawet dziesięć, jak wytrzymasz. Będziesz żyć wśród drzew, w świecie bez zmian klimatycznych, bez mutantów, bogata, zdrowa, władna… Pomyśl, Zuzia. Będziesz prawdziwym pułkownikiem wśród naszych ludzi. Będziesz współuczestniczyć w zdobyciu władzy nad światem. No i te dzieci… Wiesz jak to jest, gdy kobieta karmi szkraba piersią? Nie wiesz – kusił. – Ale wyobrażałaś sobie to wielokrotnie, nie mogąc zasnąć w swojej celi w Langley, prawda? Wagner coś by ci o tym mógł powiedzieć, ale on mężczyzna – nie rozumie kobiet. Spytaj więc jego żony. Spytaj ją, czy to fajne uczucie odprowadzać bachora do przedszkola. Czy ślicznie jest robić grilla w ogrodzie. Czy lepiej jest być bogatą, władną i bezpieczną, czy też może lepiej umieć jedynie rozkładać i składać karabin maszynowy z zawiązanymi oczami? Wte i wewte… Pomyśl o tym, Zuzia. Zastanów się. I pomyśl jeszcze, co ci dały te twoje kochane Stany. Wykastrowali cię, a teraz jak uruchomią maszynę czasu, to po prostu znikniesz. Nie będzie wojny, nie będzie szenów, nie będzie ciebie, moja piękna Sue Kristy-Anderson. Po prostu nie pojawisz się na świecie. A stąd znikniesz. Jak zresztą cały nasz świat.
Baryła pstryknął palcami. Adiutant rozsunął część ściany, ukazując klatkę z dwoma mutantami.
– Wybieraj, kochanie – szepnął. – Albo oni – wskazał na zdeformowane twarze swoich speców od przesłuchań – albo ja. I bogactwo, władza, duży brzuszek w ciąży, kochający mąż, jedzenie, o jakim nie miałaś dotąd pojęcia, pierwsza klasa czystości, drzewa wokół, wspaniały klimat… Myśl, kotek. Myśl!
Murzynka zaczęła płakać. Wagner odwrócił wzrok. Baryła przeciwnie, przyglądał się kobiecie z fascynacją.
– Muszę do ubikacji – szepnęła.
– Sikaj na fotel… Na razie cię nie wypuszczę.
– Ale ja muszę!
– Nic z tego, zanim nie powiesz.
– Boże…
– No i jak? – napełnił kieliszek i postawił przed nią tackę z rosyjskim kawiorem i kanapkami. – Wydumałaś już?
Zaczęła beczeć na cały głos, łzy kapały jej po brodzie. Baryła zaczął wykładać przed nią zdjęcia swoich dzieci. Kładł jedno po drugim, podsuwał pod oczy.
– Siedemnastego października! – wrzasnęła nagle Murzynka. – Siedemnastego października!!! – zawyła tak głośno, jakby chciała rozerwać swoje struny głosowe.
Baryła zaczął się śmiać.
– Siedemnastego października… – powtórzył. – Wasi inżynierowie mają przynajmniej poczucie humoru – zerknął na mutantów, sprawdzając, czy kobieta powiedziała prawdę. Obaj potaknęli.
Baryła kiwnął na adiutanta.
– Zastrzel ich – wskazał mutantów w klatce. – Nie będą nam już potrzebni.
Potem zwrócił się do Wagnera.
– Zaopiekuj się Zuzią – rozkazał, ziewając. – Wszystko pod nos, ona jedzie z nami. Zadbaj, ozłoć, i zaprowadź do ubikacji. Szesnastego października zbiórka na placu Grunwaldzkim. Chcę widzieć cały twój oddział, żonę, dziecko, i co tam chcesz zabrać w podróż przez stulecia… Panowie – spojrzał na Wagnera i Zorga. – To wszystko na dzisiaj. Żegnam.
Wyszli na miękkich nogach, słysząc za plecami dwa strzały z półautomatycznej broni adiutanta Baryły.
Szesnastego października wszystko było gotowe. Oddział najemników, ludzie, gepardy, ptaki, koty i tygrysy – całe to towarzystwo siedziało grzecznie w transporterach ustawionych na placu Grunwaldzkim. W promieniu działania emiterów Voughta stało jeszcze sześćdziesiąt ciężarówek Baryły. Ania Wagner rozmawiała z Sue, ale widać było, że jest zdenerwowana. Miała na sobie kusą podkoszulkę, szorty i plecak, w którym tak wycięła dziury, aby trzymane wewnątrz dziecko mogło wypuścić nogi. Na szyi zawiesiła pistolet maszynowy. Twarz, pomalowana w pustynne barwy ochronne, nosiła ślady starannego makijażu – rzęsy, brwi, róż na policzkach, szminka, błyszczyk. Była przygotowana na każdą okazję: i na pustynną wojnę, i na bal u króla Nabuchodonozora.
Jednak służąca wyglądała jeszcze lepiej. Miała dwa plecaki – jeden zawieszony z tyłu, jeden z przodu – ale sądząc po swobodzie jej ruchów, w tobołkach były wyłącznie ciuchy Anki. Służąca miała na ramionach dwa karabiny Heckler amp;Koch, a w kaburze na udzie „czterdziestkę piątkę” Smith amp;Wesson. Miała też sztylet, nóż saperski, łopatkę, wielki korkowy hełm i czarczaf pomalowany w barwy ochronne. Cała rodzina wyglądała jak stado idiotów, ale inni nie byli lepsi. Martha targała gramofon z wielką tubą, na korbkę, a Dołgorukow swoje trzy arabskie kochanki, utknięte w luku towarowym opancerzonego transportera.
Baryła nie zwracał na to uwagi. Podszedł na swoich krótkich nóżkach, uprzejmie, z wrodzoną kurtuazją salutując Ance.
– Andrzejku – zagaił, patrząc takim wzrokiem, że każdy, kto znał to spojrzenie, prawie mdlał ze strachu.
– Wiesz, dlaczego właśnie ciebie zabrałem na tę wyprawę? Ponieważ jesteś najbardziej sumiennym oficerem Twierdzy Wrocław. Nie zawiedź mnie, gnoju! Bo wiesz…
Wagner zasalutował służbiście, a chwilę później rozdarł się wniebogłosy, prawie niszcząc swoje struny głosowe.
– Iwan! Heini! Zorg! Chwyćcie żołnierzy za pyski i trzymajcie mocno!!! Żeby mi tu nikt nawet okiem nie mrugnął nieregulaminowo…
Porucznicy zaczęli wrzeszczeć na swoich. Wojsko Polskie, starannie wyselekcjonowana kompania złożona z ludzi o słowiańskim wyglądzie, a więc sami blondyni i blondynki z niebieskimi oczami, już na samym wstępie wystraszyło się najemników. Do tej pory oni naprawdę znali jedynie służbę na wartach honorowych… Chłopaki i dziewczyny o pszennych włosach kulili się ze strachu na sam widok Wagnera, a Zorg doprowadzał ich do amoku. Porucznik, wpieniony jak szlag, bo zdążył już zarobić dwa kopy w zad od majora, krążył między żołnierzami, tylko szukając okazji do przeczołgania kogoś po placu sześćset razy, tam i z powrotem. Już po kwadransie sierżanci mieli pianę na ustach od ciągłego krzyku. Kaprale modlili się, żeby dotrwać jutra. Żołnierze żegnali się z życiem. Zwierzęta usiłowały jakoś zniknąć w ciemnych czeluściach swoich transporterów. Heini biegał z odbezpieczonym parabellum w ręce, Iwan przechadzał się ze swoim skórzanym batem… Obydwaj opieprzani przez Wagnera przy każdej okazji, i przez to coraz bardziej groźni. Kompanii honorowej wydawało się, że właśnie nastąpił dzień sądu ostatecznego.
Baryła dobrodusznie pocieszał strapionych żołnierzy, potem podszedł do Wagnera.
– Ładnie ich tresujesz – uśmiechnął się szeroko. – Podoba mi się twój styl pracy…
Zerknął na ostatnie promienie słońca, błyszczące w szkle kryjącej miasto fullerowskiej kopuły. Jego adiutant rozłożył na gąsienicy najbliższego transportera ręcznie haftowaną serwetkę. Postawił dwa kryształowe kieliszki i napełnił je z butelki owiniętej nieskazitelnie białą szmatką. Obok zjawiły się małe talerzyki z papryką, peklowaną cebulą i marynowanymi grzybkami, oraz malutki kociołek z parówkami.