Rozległ się pisk opon. Ogromny, czerwony autobus walnął prosto w transporter Baryły. Kierowca otworzył drzwi i, wściekły, wypadł na zewnątrz.
– Kto wam pozwolił tu stać bez świateł, pojeby?! – zaczął krzyczeć. – Policja! Policja!!!
Heini sparaliżował go ułamkiem mocy cudeńka, którego projektanci jeszcze się nie urodzili. Wokół jednak zbierali się już ludzie i, zdziwieni, patrzyli na pojazdy ze snu, na żołnierzy ubranych w burnusy i turbany, podczas gdy wokół mżyło śniegiem i deszczem. Skądś z boku rozległ się dźwięk straszliwie głośnej syreny. Radiowóz policyjny. Dokładnie taki, jak na zdjęciach ze starych książek. Na szczęście Heini podskoczył z paralizatorem, zanim tamci zdążyli wysiąść. Amerykańskie zabawki sprawowały się świetnie. Po prawie stu latach bezczynności, po awaryjnym ładowaniu nieużywanych od lat akumulatorów wojskowym pasem indukcyjnym. Po przeniesieniu w czasie… Ta technologia, która tak naprawdę miała pojawić się dopiero w przyszłości, teraz działała niezawodnie. Bo wokół nie było już szenów! Bosko! Martha wyładowała z zasobnika działo impulsowe i, sylabizując, uważnie czytała instrukcję. Goła Czeszka sparaliżowała jakiegoś przechodnia, zdarła z niego kurtkę i założyła ją, ale i tak przytupywała nogami z zimna. Szczęście, że byli odporni na wszystkie tutejsze choroby.
Pokazywano ich palcami, co najmniej kilkunastu gapiów wyjęło z kieszeni coś, co Wagner zidentyfikował jako telefony komórkowe. Wolał się nie domyślać, gdzie dzwonili.
– Rozśrodkowanie!!! – ryknął. – Rozśrodkować się! Paralizatoren!
Najemnicy paraliżowali gapiów. Niektórzy z okutanych grubo ludzi zaczęli uciekać. Ci uciekający wciąż wykrzykiwali coś do swoich kieszonkowych telefonów. Boże! Przyślą policję? Wojsko?
Baryła ocenił sytuację dokładnie tak samo, jak major.
– Rozśrodkowanie! – wył. – Rozdać radiostacje z kontenera! Oficerowie prowadzą poszczególne grupy do swoich punktów koncentracji!
Iwan, Heini i jakiś blondyn z kompanii honorowej łamali właśnie lakowe pieczęcie na kopertach z rozkazami dotyczącymi planu B. Przyjechały dwa nowe, potwornie głośne radiowozy i równie głośny ambulans, ale Martha załatwiła je z działa impulsowego. Świetna broń na wyprawę w czasie – nie wyrządzała żadnej krzywdy ludziom, nie niszczyła maszyn. Wagner drżał z zimna. Zerknął na swoją żonę w transporterze. Razem ze służącą wkładały na siebie wszystko, co ta druga miała w plecakach, i usiłowały owinąć czymś dziecko. Coraz więcej korkowych hełmów lądowało na jezdni. Za pomocą bagnetów usiłowano przerobić koce na okrycia przypominające poncho – burnusy i tropikalne mundury wzór 31 najwyraźniej nie sprawdzały się w listopadowej mżawce.
Zorg podskoczył do Wagnera, meldując, że mają zdobyć plan miasta. Na szczęście major wiedział, jak to zrobić w tej epoce. Długie godziny spędzone w bibliotece właśnie zaczynały procentować. Podbiegł do najbliższego kiosku.
– Poproszę o plan miasta – wyrecytował z pamięci, usiłując mówić jak najczystszą polszczyzną. Zaspana dziewczyna, która właśnie otwierała swój interes, ledwie go jednak zrozumiała.
– Plan? Cztery pięćdziesiąt – ziewnęła.
Rzucił jej złotą monetę ze wspaniałym wizerunkiem polskiego orła.
– Reszty nie trzeba.
– Co to, psiakrew, jest? – dziewczyna patrzyła na nominał. Sto tysięcy złotych polskich. – Co to za dowcipy?
Wyjął z sakiewki garść złotych monet i rzucił je na pokryty kolorowymi pismami blat.
– Masz. Daj mi plan!
– Niech pan zabiera te śmieszne żetony. Cztery pięćdziesiąt! Mogę dać panu tańszy, z dziewięćdziesiątego siódmego roku, za trzy sześćdziesiąt.
Na szczęście major był przygotowany na każdą ewentualność. Wyjął z torby coś szczególnie cennego. Prawdziwą, świeżutką marchewkę. Jeszcze miała nawet zieloną nać.
– Dam ci to za plan miasta – powiedział. – Jest prawdziwa! Powąchaj…
Dziewczyna zerknęła na marchewkę.
– Wariat! Wariat! – krzyknęła i zaczęła zamykać okienko kiosku.
Wagner zdenerwował się i wyszarpnął z kabury rewolwer. Kolbą rozbił szybę i chwycił plik map, przytrzymywany gumką na wystawie. Dziewczyna psiknęła mu czymś w twarz. O mało nie zwariował z bólu; odskoczył, zasłaniając się dłońmi.
– Zorg! Straciłem oczy! Przejmujesz dowodzenie!
– Spokojnie… – z boku podszedł Baryła, wkurzony przedłużającym się postojem. – To pewnie gaz pieprzowy. Albo iperyt? Nie wiem, jakich gazów bojowych w aerozolu używali ich cywile.
Podniósł majora z ziemi i chlusnął mu w twarz wodą z manierki.
– Idiotka! – warknął.
– No co pan? – Dziewczyna wynurzyła się zza lady, ciągle z malutkim miotaczem w ręku. – On mi szybę rozwalił! Policja!
Baryła rzucił jej sztabę złota.
– Policja… policja… – przedrzeźniał przerażoną kobietę. – A może od razu wezwij na pomoc cały Układ Warszawski?
– No przecież go już nie ma – dziewczyna zerknęła na sztabkę. – No właściwie – sprawdziła paznokciem sztancę. – NATO nie będę wzywać.
Baryła popchnął majora w kierunku transporterów, po czym rozwinął zdobyty z takim poświęceniem plan miasta.
– Charaszo… Rozśrodkowanie zgodnie z rozkazami – zakomenderował. – Wagner? Widzisz już coś?
– Nic! – ciepłe łzy spływały po rozognionych policzkach. – Załatwiła mnie, pinda!
– Opanuj się i nie histeryzuj – generał oświetlał mapę tulejką z chemicznym światłem. Potem wrócił do kiosku i za drugą sztabkę złota kupił elektryczną latarkę. Zaintrygowana dziewczyna nawet włożyła mu tam dwie baterie i pokazała jak obsługiwać, jednak wyraz, delikatnie mówiąc, zdziwienia, nie opuszczał jej twarzy.
– Dobra – Baryła najwyraźniej znalazł na planie to, czego szukał. – Chwyć ludzi za pyski i wykonuj rozkazy!
– Zorg! – Wagner usiłował dojrzeć cokolwiek przez załzawione, piekące oczy. – Rozśrodkowuj! Szybciej! Jak ktoś pierdnie nieregulaminowo, to każ rozstrzeliwać na miejscu!
Grupa błyskawicznie podzieliła się na cztery mniejsze oddziały, a każdy z nich ruszył w przeciwną stronę. Wagner, niezbyt przytomny, siedział na transporterze z żoną, dzieckiem i służącą, oraz liczną rodziną Baryły i „szturmowcami” z kompanii honorowej, przecierając załzawione oczy. Boże, jak tu wokół pusto!
– Ruszać!
Kierowca panikował, oślepiony reflektorami coraz liczniejszych samochodów, jadących z naprzeciwka. Dostali uderzenie w bok. Makabryczny odgłos prasowanej blachy… Ktoś zaczął krzyczeć. Dwa kolejne radiowozy i ambulans. Martha strzelała z działa impulsowego, ukryta za pancernymi płytami na dachu transportera, ale tamci, o dziwo, nie odpowiadali ogniem. Ich transporter nie mógł zapalić reflektorów, bo ich po prostu nie miał. Po chwili znowu zderzyli się z jakimś pojazdem. Transporter cofa, słychać zgrzyt gąsienic, ślizgających się na brukowej kostce. Wrzaski kierowców, coś zupełnie nieprawdopodobnego sunie po szynach, dzwoniąc przeraźliwie… Kolej? Oświetlony elektrycznym światłem tramwaj? Co to było? Co to było?! O matko! Wagner liczył pojazdy, całe grupy pojazdów. Dwadzieścia transporterów i piętnaście ciężarówek przetasowało się fatalnie, o żadnym szyku nie mogło być mowy. Nikt ich nie szkolił do jazdy w nocy. Jedna z parowych ciężarówek właśnie zmasakrowała uliczną latarnię. Przechodnie telefonowali do różnych służb, donosząc o wariatach w dziwnych pojazdach, wygłupiających się w samym centrum miasta.
– Panie generale – Wagner zsunął się z włazu do centrum dowodzenia. – Nie damy rady!