Выбрать главу

Kluczyk tkwił w zamku. Martin Beck wyjął maszynę z futerału i długo jej się przyglądał. Doszedł do wniosku, że to erika i zajął się walizką. Choć walizka wydawała się porządnie i starannie spakowana, Martin Beck miał dziwne wrażenie, że ktoś ją wprawnie przepatrzył i wszystko poukładał na swoim miejscu. Na zawartość walizki składały się: koszula w kratę, brązowa koszula wypuszczana na spodnie, biała koszula popelinowa z banderolą z pralni, para wyprasowanych jasno-szarych spodni, niebieski rozpinany sweter, trzy chustki do nosa, cztery pary skarpet, dwie pary kolorowych slipów, siatkowy podkoszulek i para jasno-brązowych zamszowych butów. Wszystko czyste. Poza tym był neseser, ryza papieru maszynowego, gumka do maszynopisów, elektryczna maszynka do golenia, egzemplarz powieści i ciemno-niebieska plastikowa okładka, jaką zwykle dają za darmo biura podróży i w której żaden bilet się nie zmieści.

W neseserze znajdowała się woda po goleniu, nierozpakowane mydło, używana pasta do zębów, szczoteczka do zębów, butelka wody do płukania ust, tabletki od bólu głowy i opakowanie prezerwatyw. W ciemno-niebieskiej okładce było pięćset dolarów w banknotach i sześć banknotów stukoronowych. Zaskakująco dużo, ale Alf Matsson lubił żyć na wysokiej stopie. Martin Beck poukładał wszystko na miejsce najładniej, jak potrafił, i wrócił do recepcji. Była dwunasta, najwyższy czas, żeby wyjść z hotelu. Ponieważ wciąż nie wiedział, co mógłby robić, postanowił się przewietrzyć, na przykład siedząc w słońcu na nabrzeżu. Popatrzył na klucz do swojego pokoju. Był stary, solidny i okazały jak cały hotel.

Położył go na kontuarze. Recepcjonista od razu po niego sięgnął.

– To klucz zapasowy, prawda?

– Nie rozumiem.

– Wydawało mi się, że poprzedni gość nie oddał klucza.

– Nie oddał, ale dostaliśmy go z powrotem następnego dnia.

– Dostaliście? Od kogo?

– Od policji, sir.

– Od jakiej policji?

Recepcjonista wyraźnie się zmieszał i wzruszył ramionami.

– Oczywiście od zwykłej policji. Policjant zwrócił klucz portierowi. Pan Matsson pewnie go gdzieś zgubił.

– Gdzie?

– Tego niestety nie wiem, sir.

Martin Beck zadał ostatnie pytanie:

– Czy ktoś oprócz mnie przeglądał rzeczy pana Matssona?

Recepcjonista wahał się przez ułamek sekundy.

– Nie sądzę, sir.

Martin Beck pchnął obrotowe drzwi. Siwowąsy mężczyzna w liberii stał w cieniu pod baldachimem, z rękoma z tyłu, nieruchomo, jak żywy pomnik Emila Janningsa[3].

– Dwa tygodnie temu policjant wręczył panu klucz do pokoju hotelowego. Czy pamięta pan tę sytuację?

Staruszek popatrzył na niego pytająco.

– Naturalnie.

– Czy był w mundurze?

– Naturalnie. Przed wejściem zatrzymał się wóz patrolowy, jeden z policjantów wysiadł i zwrócił klucz.

– Co powiedział?

Portier zastanawiał się chwilę.

– Powiedział: „Przedmiot znaleziony”. Chyba tylko tyle.

Martin Beck ruszył przed siebie. Po trzech krokach zorientował się, że zapomniał o napiwku. Wrócił i położył portierowi na dłoni kilka monet z lekkiego metalu.

Portier dotknął daszka czapki opuszkami palców prawej ręki.

– Dziękuję, ale to zbyteczne.

– Świetnie pan mówi po niemiecku – powiedział Martin Beck.

W każdym razie sto razy lepiej ode mnie, pomyślał.

– Nauczyłem się na froncie pod Soczą w tysiąc dziewięćset szesnastym.

Za rogiem hotelu Martin Beck wyjął plan miasta, rzucił nań okiem i skierował się ku nabrzeżu. W górę rzeki płynął duży biały parowiec kołowy z dwoma kominami. Przyglądał mu się ze smutkiem.

Coś tutaj nie gra. Coś jest zdecydowanie nie tak. Ale co? Tego nie wiedział.

Rozdział 7

Była upalna niedziela. Nad zboczami wisiała słoneczka mgiełka. Mnóstwo ludzi przechadzało się tam i z powrotem po nabrzeżu, mnóstwo ludzi opalało się na schodach. Tabuny pasażerów stłoczonych na małych parowcach i w szalupach motorowych, które kursowały w górę i w dół rzeki, zmierzały do kąpielisk i miejsc rekreacji na łonie natury. Na przystaniach ustawiały się długie kolejki.

Martin Beck zapomniał, że jest niedziela, i w pierwszej chwili zdumiał się, widząc taką ciżbę. Wędrując nabrzeżem wraz z innymi, patrzył na ożywiony ruch na Dunaju. Pomyślał, że zacznie ten dzień od spaceru na Wyspę Małgorzaty, ale zmienił zdanie, kiedy sobie wyobraził chmary zalegających tam budapeszteńczyków.

Tłok lekko go irytował, radosne twarze leniuchujących ludzi sprowokowały do działania. Postanowił udać się do hostelu w Budzie, gdzie według człowieka z ambasady Matsson spędził pierwszą i może jedyną noc w Budapeszcie.

Wydostał się z tłumu na ulicę równoległą do nabrzeża, przystanął w cieniu budynku i rozłożył plan miasta. Długo szukał czegoś o nazwie Ifjúság, ale bez powodzenia. Rad nierad ruszył na most prowadzący na wyspę i dalej, do Budy. Rozglądał się za jakimś policjantem – też bez powodzenia. Przy moście na postoju zobaczył wolną taksówkę.

Kierowca mówił tylko po węgiersku i nie zrozumiał ani słowa, dopóki Martin nie pokazał mu kartki z nazwą hostelu.

Przejechali przez most, mijając zieloną wyspę, na której pośród drzew dostrzegł strzelisty strumień wody, potem sunęli ulicą handlową i wreszcie stromymi zaułkami dotarli do skweru upiększonego współczesną rzeźbą z brązu, przedstawiającą zapatrzoną w siebie parę.

Tutaj się zatrzymali. Martin Beck na pewno przepłacił, bo taksówkarz niezwykle wylewnie i kompletnie niezrozumiale mu dziękował.

Niski długi hostel stał tuż przy skwerze, a dokładniej przy szerokiej ulicy, której część przerobiono na zieleniec i parking. W porównaniu z okolicznymi kamienicami sprawiał wrażenie nowiutkiego. Zgodnie z aktualnymi trendami fasadę pokrywały balkony. Do wejścia prowadziły szerokie schody. Za przeszklonymi drzwiami był jasny kiszkowaty hol, zamknięty kiosk z pamiątkami, windy, dwa zestawy kanap i foteli i pusta recepcja. Nigdzie żywej duszy.

Z holu wchodziło się do czegoś w rodzaju salonu – z fotelami i stołami – o przeszklonej ścianie w głębi. Tutaj też nikogo nie było. Martin Beck podszedł do przeszklonej ściany. Na trawniku opalało się kilka młodych osób. Hostel leżał na wzniesieniu, skąd rozciągał się widok na Peszt. Od rzeki dzieliły go stare, gdzieniegdzie odarte z tynku kamienice. Jadąc taksówką, widział w nich dziury po pociskach. W holu nikt się nie pojawił, usiadł więc w salonie i czekał. Niewiele się spodziewał po wizycie w Ifjúság. Alf Matsson spędził tu tylko jedną noc, latem w Budapeszcie trudno o wolny pokój, pewnie psim swędem udało mu się coś znaleźć akurat w tym hostelu. Mało prawdopodobne, żeby ktoś z pracowników zapamiętał gościa, który przyjechał późnym wieczorem, w pełni sezonu, i następnego dnia się wyniósł. Zgasił ostatnią florydę i z ponurą miną spojrzał na opalonych na brąz młodych ludzi, wylegujących się na trawie.