Выбрать главу

Pomyślał, że to szczyt idiotyzmu uganiać się po Budapeszcie za kompletnie mu obojętnym człowiekiem. Nie przypominał sobie równie beznadziejnego i bezsensownego zadania. Z holu dobiegł go odgłos kroków. Podniósł się z fotela i wyszedł z salonu. Za kontuarem stał młody mężczyzna. Gapiąc się w sufit i ogryzając paznokieć kciuka, przyciskał do ucha słuchawkę telefonu. Kiedy się odezwał, Martin Beck przez chwilę miał wrażenie, że słyszy fiński, szybko sobie jednak uświadomił, że fiński i węgierski to ta sama grupa językowa. Młody człowiek odłożył słuchawkę i spojrzał pytająco na Martina Becka, który nie potrafił się zdecydować, jaki wybrać język.

– Czym mogę służyć? – zapytał młodzieniec, władający ku niekłamanej uldze Martina Becka perfekcyjną angielszczyzną.

– Chodzi mi o waszego gościa, który nocował tutaj z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca. Czy przypadkiem się pan nie orientuje, kto wtedy pracował w recepcji?

– Niestety, nie pamiętam – odparł recepcjonista, zerknąwszy na kalendarz ścienny. – To przeszło dwa tygodnie temu. Momencik, sprawdzę. – Przepatrywał półkę pod kontuarem, po czym wyjął zeszyt w czarnej okładce i zaczął go kartkować. – Hm, to byłem ja. Zgadza się. Noc z piątku na sobotę. I ten gość zarezerwował pokój tylko na jedną noc?

– Z tego, co wiem, tak. Oczywiście mógł się tu zatrzymywać wcześniej. Alf Matsson, szwedzki dziennikarz.

Młodzieniec spojrzał w sufit i ogryzając paznokcie, pokręcił głową.

– Nie przypominam sobie żadnego Szweda. Bardzo rzadko trafiają do nas Szwedzi. Jak on wygląda?

Martin Beck pokazał mu zdjęcie paszportowe Alfa Matssona.

– Bo ja wiem – powiedział po namyśle recepcjonista. – Może go widziałem.

Naprawdę nie pamiętam.

– Nie macie książki hotelowej? Listy gości?

Młodzieniec wysunął szufladę z fiszkami. Martin Beck czekał. Chciało mu się palić, przeszukał kieszenie – i nic.

– Mam – oznajmił recepcjonista, wyjmując fiszkę. – Alf Matsson. Szwed. Tak jak pan powiedział, nocował u nas z dwudziestego drugiego na dwudziesty trzeci lipca.

– A później?

– Nie. Ale był u nas kilka dni pod koniec maja. Wtedy jeszcze tu nie pracowałem. Miałem sesję egzaminacyjną.

Martin Beck wziął fiszkę. Alf Matsson mieszkał w hostelu od dwudziestego piątego do dwudziestego ósmego maja.

– A kto wtedy pracował?

Recepcjonista myślał przez chwilę.

– Pewnie Stefi. Albo ten, co był przede mną. Nie pamiętam nazwiska.

– Stefi… Czy on nadal tu pracuje?

– Ona – poprawił go młody człowiek. – To dziewczyna. Stefania. Tak, pracujemy na zmianę.

– Kiedy ją zastanę?

– Na pewno już jest. To znaczy w swoim w pokoju. Mieszka w hostelu. W tym tygodniu ma nocną zmianę, więc prawdopodobnie śpi.

– Czy mógłby pan sprawdzić? Jeśli nie śpi, chciałbym z nią porozmawiać.

Recepcjonista wyszedł zza kontuaru.

– Zobaczę, czy jest u siebie. Momencik.

Wsiadł do windy, która zatrzymała się na pierwszym piętrze. Po chwili był z powrotem.

– Jej współlokator powiedział, że się opala. Zaraz ją przyprowadzę.

Zniknął w salonie i szybko wrócił w towarzystwie niskiej pulchnej dziewczyny. Miała na sobie sandały i bikini, na które zarzuciła kusą bawełnianą szmizjerkę. Zapięła ją, zanim podeszła do Martina Becka.

– Przepraszam za kłopot – powiedział.

– Nic się nie stało – odparła Stefi. – W czym mogę pomóc?

Martin Beck spytał, czy pracowała w drugiej połowie maja.

Weszła za kontuar i zajrzała do zeszytu w czarnej okładce.

– Owszem. Ale w ciągu dnia.

Pokazał jej paszport Alfa Matssona.

– Szwed?

Nawet nie spojrzała na zdjęcie.

– Szwed – potwierdził. – Dziennikarz.

Patrzył na nią wyczekująco. Zerknęła na podobiznę Matssona i przekrzywiła głowę.

– Taaak… – powiedziała po chwili, z lekkim ociąganiem. – Chyba go pamiętam. Najpierw dostał trójkę, a potem przyjechała grupa Rosjan i musiałam go przenieść. Był wściekły, że w nowym pokoju nie ma telefonu. Nie mamy telefonów w każdym pokoju. Tak się wykłócał o ten telefon, że nie protestowałam, kiedy chciał się zamienić pokojami z innym gościem, któremu telefon nie był potrzebny. – Zamknęła paszport. – Jeśli to on. Zdjęcie nie jest najlepszej jakości.

– Nie pamięta pani, czy ktoś go odwiedzał?

– Nie, raczej nie. W każdym razie niczego takiego sobie nie przypominam.

– Czy często korzystał z telefonu? A może ktoś do niego dzwonił?

– Wydaje mi się, że kilka razy dzwoniła do niego jakaś kobieta, ale nie jestem pewna.

Martin Beck zastanawiał się.

– A może coś jeszcze utkwiło pani w pamięci?

– Tylko tyle, że miał maszynę do pisania i fajne ciuchy.

Martin Beck schował paszport do kieszeni i przypomniał sobie, że skończyły mu się florydy.

– Czy mógłbym u pani kupić papierosy?

– Jasne. Ale są tylko tervy.

– W porządku.

Na szarym opakowaniu był obrazek fabryki z wysokimi kominami. Wyjął banknot i poprosił, żeby zatrzymała resztę. Potem na bloczku leżącym na kontuarze napisał swoje nazwisko i nazwę hotelu, wyrwał kartkę i wręczył ją Stefi.

– Gdyby pani coś sobie przypomniała, proszę zadzwonić.

Dziewczyna spojrzała na kartkę i zmarszczyła brwi.

– Właśnie coś sobie przypomniałam, kiedy pan pisał. Chyba mnie pytał, jak trafić w takie jedno miejsce na Újpescie. Ale to mógł być ktoś inny. Nie jestem pewna. Narysowałam mu plan. – Umilkła. – Zapamiętałam nazwę ulicy, bo mieszka tam moja ciotka. Numeru nie pamiętam.

Martin Beck podsunął jej bloczek.

– Czy mogłaby mi pani zapisać nazwę ulicy?

Kiedy wyszedł z hotelu, spojrzał na kartkę.

„Venetianer út”.

Włożył kartkę do kieszeni, zapalił terva i pomaszerował ku rzece.

Rozdział 8

W poniedziałek ósmego sierpnia Martina Becka obudził dzwonek telefonu.

Zaspany, uniósł się na łokciu i przez chwilę po omacku szukał aparatu.

Najpierw telefonistka powiedziała coś, czego nie zrozumiał, a potem usłyszał znajomy głos:

– Halo?

Martina Becka zamurowało.

– Hop-hop, jest tam kto?

Kollberg odezwał się tak wyraźnie, jakby siedział w sąsiednim pokoju.

– Gdzie jesteś?

– W robocie, rzecz jasna. Już kwadrans po dziewiątej. Tylko mi nie mów, że się wałkonisz w łóżku.

– Jaką macie pogodę w…

Martin Beck umilkł, porażony głupotą swojego pytania.

– Pada deszcz – nieco podejrzliwie odparł Kollberg. – Ale nie dlatego dzwonię. Coś ci dolega?

Martiowi Beckowu udało się usiąść na skraju łoża i zapalić węgierskiego papierosa z obrazkiem fabryki na paczce.

– Nie, nic. O co chodzi?

– Powęszyłem tu i tam i wyszło mi na to, że nieciekawy gość z tego Matssona.

– To znaczy?

– Jak na mój gust to dupek.

– I dlatego dzwonisz?

– No nie. Ale pomyślałem, że powinieneś o tym wiedzieć. W sobotę nie miałem żadnych planów, więc poszedłem do ich knajpy Pod Cynowym Pucharem.

– Tylko nie rzucaj się zanadto w oczy. Oficjalnie nigdy nie słyszałeś o tej sprawie. I nie wiesz, że tu jestem.

– Masz mnie za idiotę? – obruszył się Kollberg.

– Bardzo rzadko – odrzekł uprzejmie Martin Beck.