Выбрать главу

– Z nikim nie gadałem. Siedziałem koło tych ludzi i słuchałem. Bite pięć godzin. Chleją na umór.

Włączyła się telefonistka i powiedziała coś niezrozumiałego.

– Lennart, zrujnujesz budżetówkę. Wyduśże wreszcie tę nowinę!

– No, gadali rozmaite rzeczy o Affem, tak go nazywają, to, sio, owo. Mają wredny zwyczaj obsmarowywania kolegów za ich plecami. Ledwie któryś poszedł do kibla, od razu obrabiali mu tyłek.

– Streszczaj się.

– Najgorszy był Molin. I to on powiedział coś takiego, że postanowiłem do ciebie zadzwonić. Coś cholernie złośliwego, ale może ma rację.

– Skup się, Lennart.

– I kto to mówi? Matsson podobno lata na Węgry jak oszalały, bo ma tam dziewczynę. Jakąś poślednią gwiazdkę sportu, którą spotkał w Sztokholmie, jak był dziennikarzem sportowym. Przy okazji jakiegoś turnieju albo czegoś w tym rodzaju. Wtedy wciąż mieszkał z żoną.

– Aha.

– Mówili, że inne swoje wyjazdy, do Pragi i Berlina, też planował pod nią, kiedy miała tam te swoje zawody.

– To raczej mało prawdopodobne. Sportsmenki zwykle krótko się trzyma.

– Zrobisz z tym, co zechcesz.

– Dzięki – powiedział Martin Beck bez entuzjazmu. – Cześć!

– Zaraz, jeszcze nie skończyłem. Nie wymienili jej nazwiska, chyba go nie znają, ale podali tyle szczegółów, że mogłem… Wczoraj też padało.

– Lennart!

– Z wielkim poświęceniem poszedłem do czytelni i cały dzień wertowałem gazety. Jeśli dobrze wszystko poskładałem do kupy, może chodzić tylko o jedną dziewczynę, która nazywa się…. Przeliteruję ci.

Martin Beck zapalił lampkę na nocnej szafce i napisał na marginesie planu Budapesztu: „A-R-I B-Ö-K-K”.

– Masz? – spytał Kollberg.

– Jasne.

– Właściwie jest Niemką, ale ma węgierskie obywatelstwo. Nie wiem, gdzie mieszka, i nie jestem pewien, czy pisownia imienia i nazwiska się zgadza. Nie jest wybitna, od maja zeszłego roku nic o niej nie napisali. Pewnie była rezerwowa. W drużynie rezerwowej.

– Skończyłeś?

– Nie. Jego samochód jest na swoim miejscu, czyli na lotniskowym parkingu na Arlandzie. Opel rekord. Nic nadzwyczajnego.

– Yhm. A teraz skończyłeś?

– Tak.

– No to cześć!

– Cześć!

Martin Beck patrzył tępo na litery. Ari Bökk. Nie przypominały ani imienia, ani nazwiska. Pewnie namiar był nic niewart.

Wstał, otworzył okiennice i wpuścił lato do pokoju. Widok na Dunaj i Budę był równie fascynujący jak dwadzieścia cztery godziny temu. Czeski parowiec kołowy odpłynął, robiąc miejsce motorowcowi z dwoma niskimi kominami. Też był czeski i nazywał się „Drużba”. W hotelowej restauracji, na zewnątrz, ludzie jedli śniadanie. Było już wpół do dziesiątej. Poczuł się jak piąte koło u wozu. Szybko uwinął się z poranną toaletą, zabrał plan miasta i pospiesznie zszedł do holu. Pomyślał, że pośpiech jest bez sensu, jeśli nie ma się do czego spieszyć. Po chwili bezczynnego stania wszedł do sali jadalnej, zajął miejsce przy ogromnym otwartym oknie i czekał na śniadanie. Rzeką przepływały najróżniejsze statki. W górę sunął duży sowiecki holownik motorowy. Prawdopodobnie z Batumi. Świat drogi. Kapitan miał białą czapkę. Kelnerzy obsługiwali go jak, nie przymierzając, Rockefellera. Mali chłopcy kopali piłkę na ulicy. Jakiś sporawy pies postanowił się do nich przyłączyć, o mały włos nie przewracając eleganckiej właścicielki, która prowadziła go na smyczy.

Musiała się kurczowo chwycić słupka kamiennej balustrady. Po chwili się puściła i mocno odchylona do tyłu, pobiegła za swoim zwierzakiem i chłopcami. Było bardzo ciepło. Dunaj lśnił w promieniach słońca.

Martinowi Beckowi doskwierał brak konstruktywnych pomysłów.

Odwrócił głowę. Gapił się na niego jakiś mężczyzna. Mniej więcej równolatek, opalony szpakowaty brunet, nos prosty, oczy piwne. Szary garnitur, czarne buty, biała koszula i szary krawat. Na małym palcu prawej ręki połyskiwał sygnet. Na stoliku leżał zielonkawy nakrapiany kapelusz z małym rondem i piórkiem wetkniętym za wstążkę. Przestał się gapić i popijał espresso.

Martin Beck odwrócił wzrok i zauważył wpatrującą się w niego kobietę.

Młoda piękna Afrykanka, szlachetne rysy, wielkie wilgotne oczy, białe zęby, smukłe nogi. Miała na sobie srebrne sandałki i obcisłą jasno-niebieską sukienkę z jakiegoś błyszczącego materiału.

Pewnie przyglądali mu się oboje dlatego, że jest śliczny. Facet – z zazdrością, a dziewczyna – z kiepsko skrywanym pożądaniem.

Martin Beck kichnął, trzech kelnerów zawołało: „na zdrowie!”, podziękował, wyszedł do holu, wyjął z kieszeni plan miasta i pokazał recepcjoniście dwa słowa, które mu podyktował Kollberg.

– Czy zna pan osobę o tym nazwisku?

– Nie, sir.

– To podobno gwiazda sportu.

– Naprawdę? – Na twarzy recepcjonisty pojawił się wyraz uprzejmego współczucia; przecież goście mają zawsze rację. – Chyba nie jest zbyt znana, sir.

– Czy to jest imię męskie, czy żeńskie?

– Ari to imię żeńskie, a dokładniej zdrobnienie od Aranka. Dzieci często je tak przekręcają. – Recepcjonista przekrzywił głowę i przyglądał się drugiemu wyrazowi. – Czy to na pewno jest nazwisko, sir?

– Czy mógłbym pożyczyć książkę telefoniczną?

Oczywiście nie było nikogo o nazwisku Bökk. Ale Martin Beck nie poddał się tak łatwo. Wątpliwa to cnota, bo nie miał pojęcia, co robić. Sprawdził kilka wersji i uzyskał następujący rezultat: BOECK ESZTER penzió XII Venetianer út 6 292-173.

Tknięty pierwszą myślą w tym dniu, wyjął kartkę, którą dostał od dziewczyny w hostelu. Venetianer út. To nie mógł być przypadek.

Miejsce wzbudzającego szacunek recepcjonisty zajęła młoda kobieta.

– Co to znaczy? – zapytał.

– „Penzió”? Pensjonat. Czy mam tam zadzwonić?

Pokręcił głową.

– Gdzie to jest?

– Na Újpescie. Dwunasta dzielnica.

– Jak tam dojechać?

– Oczywiście najszybciej taksówką. A normalnie tramwajem, trójką z placu Marksa, albo statkiem w kierunku północnym. Odpływają sprzed hotelu.

Statek nazywał się „Úttörö”. Rozkosz dla oczu. Mały parowiec opalany węglem, z wysokim kominem i otwartym pokładem. Kiedy pyrkocząc, pewnie i spokojnie sunął w górę rzeki – obok parlamentu i zielonej Wyspy Małgorzaty – Martin Beck snuł filozoficzne rozważania o przekleństwie motoryzacji. Podszedł do kotłowni i spojrzał w dół. Słup gorącego powietrza. Palacz miał na sobie tylko kąpielówki. Umięśnione plecy lśniły od potu. Chrzęściła szufla. O czym myślał w tym piekle? Najprawdopodobniej o błogosławieństwie motoryzacji, o tym, że siedzi przy dieslu i czyta gazetę, mając w zasięgu ręki trochę pakuł i bańkę roov.

Martin Beck nadal podziwiał statek, mimo że palacz pozbawił go odrobiny przyjemności. Podobnie było ze wszystkim innym.

Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka.

„Úttörö” płynął obok kąpielisk i parków, mijał chmary kajakarzy i żeglarzy, za drugim mostem wziął kurs na wąską odnogę rzeki i wydawszy gwizd triumfu, przybił do przystani na Újpescie.

Martin Beck zszedł na ląd, odwrócił się i popatrzył na parowiec.

Doskonały kształt i funkcjonalność. Palacz wychynął na pokład, zaśmiał się do słońca i dał nura do wody.

Dwunasta dzielnica różniła się charakterem od tych fragmentów miasta, które zdążył już zobaczyć. Przeciął duży pusty plac i podjął dwie nieudane próby dopytania się o drogę. Mimo mapy, zabłądził, wszedł na podwórze za synagogą, gdzie przypuszczalnie był żydowski dom starców.