– Nie.
Owszem, skosztował już pierwszego wieczoru, ale nic do tego węgierskiemu glinie.
– A powinien pan. Koniecznie. Tu, w hotelu, jest dobra. Ale lepszą podają U Matyasa, parę kroków stąd. Warto się tam wybrać. Świetne miejsce dla wszystkich obcokrajowców.
– Aha.
– Ale nie będę ukrywał, że znam inny lokal, gdzie serwują jeszcze smaczniejszą zupę rybną. Najlepszą w Budapeszcie. Na Lajos út. Rzadko tam zaglądają turyści. Niebo w gębie! Równie pyszna jest tylko w Szegedzie.
– Aha.
Szluka wyraźnie się ożywił, zdając tę kulinarną relację. Nagle się opamiętał i spojrzał na zegarek. Pewnie pomyślał o sznyclu cielęcym.
– Czy zdążył pan poznać Budapeszt?
– Trochę. To piękne miasto.
– Prawda? Czy był pan w kąpielisku Palatinus?
– Nie.
– A warto. Warto! Jutro się tam wybieram. Może chciałby się pan przyłączyć?
– Czemu nie.
– Wspaniale. O drugiej przed wejściem. Do zobaczenia!
– Do zobaczenia.
Martin Beck siedział w fotelu i myślał. Rozmowa była nieprzyjemna i niepokojąca. Nagła zmiana w zachowaniu Szluki nie miała żadnego znaczenia. Dopiero teraz czuł, że coś jest nie tak. I że jest coraz bardziej bezsilny.
O wpół do dwunastej hol i sala jadalna zaczęły pustoszeć i Martin Beck udał się do swojego pokoju. Kiedy się rozebrał, postał przez chwilę w otwartym oknie, wdychając ciepłe powietrze. Rzeką płynął parowiec kołowy, rzęsiście oświetlony czerwonymi, zielonymi i żółtymi lampionami. Na rufie tańczyli pasażerowie, nad wodą niosły się urywane dźwięki muzyki.
W restauracji na zewnątrz hotelu siedziało trochę ludzi. Między innymi wysoki trzydziestolatek o ciemnych falistych włosach. Przed nim stało piwo. Niebieski garnitur zmienił na jasno-szary.
Martin Beck zamknął okno, położył się i pomyślał, że tutejsza policja wydaje się bardziej zainteresowana nim niż Alfem Matssonem.
Długo nie mógł zasnąć.
Rozdział 10
Martin Beck siedział przy kamiennej balustradzie przed hotelem i jadł późne śniadanie. To był jego trzeci dzień w Budapeszcie i zapowiadała się równie upalna, piękna pogoda.
Prócz niego kilka stolików dalej siedziało jakieś starsze małżeństwo. Na ulicy i nabrzeżu kłębiły się tłumy, przeważnie matki z dziećmi, pchające niskie białe wózki o opływowych kształtach, które przypominały malutkie czołgi.
Nigdzie nie zauważył wysokiego bruneta z kijkiem, co bynajmniej nie musiało oznaczać, że przestali go pilnować. Mieli dużo ludzi i zmienników.
Kelner zaczął uprzątać jego stolik.
– Frühstück nicht gut? – zapytał, patrząc ze smutną miną na talerzyk z nietkniętą salami.
Martin Beck zapewnił go, że śniadanie było pyszne. Kiedy kelner odszedł, wyjął z kieszeni widokówkę, którą kupił w hotelowym kiosku. Przedstawiała parowiec kołowy płynący w górę Dunaju, z mostem w tle.
Kioskarka nakleiła mu znaczek i zaczął się zastanawiać, do kogo napisać.
W końcu zaadresował kartkę do Gunnara Ahlberga z komendy policji w Motali i skreślił kilka słów.
Poznał Ahlberga dwa lata temu, kiedy w Kanale Götajskim znaleziono zwłoki kobiety. Podczas półrocznego śledztwa zaprzyjaźnili się i od tamtej pory pozostawali w kontakcie. Ściganie mordercy stało się wówczas dla niego sprawą osobistą. Nie tylko z racji swojego zawodu przez długie miesiące nie mógł myśleć o niczym innym.
A teraz tkwi w Budapeszcie i nie potrafi wykrzesać z siebie choćby iskierki zainteresowania zleconym mu zadaniem. Czuł się kretyńsko bezużyteczny. Od spotkania ze Szluką dzieliło go kilka godzin i jedyną sensowną rzeczą, jaka przyszła mu do głowy, było wrzucenie widokówki do skrzynki. Wkurzyło go pytanie węgierskiego policjanta, czy Matsson zarezerwował bilet powrotny. Dlaczego on sam wcześniej o tym nie pomyślał? Na planie miasta odszukał biuro linii lotniczych. Było przy placu blisko hotelu. Wstał, przeciął salę jadalną i hol, wrzucił kartkę do czerwonej skrzynki wiszącej na zewnątrz przy drzwiach wejściowych i ruszył ku centrum.
Na rozległym placu panował ożywiony ruch. Wokół były sklepy i biura podróży. W knajpce na świeżym powietrzu siedziało sporo ludzi popijających kawę przy stolikach. Obok zauważył schody prowadzące w dół. Na tabliczce widniał napis „Földalatti”. Uznał, że chodzi o toalety.
Ponieważ zdążył się spocić, postanowił się nieco odświeżyć przed wizytą w biurze linii lotniczych. Przeszedł na drugą stronę ulicy i udał się do podziemi tuż za dwoma mężczyznami zaopatrzonymi w aktówki.
Znalazł się na najmniejszej stacji metra, jaką kiedykolwiek widział. Na peronie stała biało-zielona drewniana budka z okienkiem. Niskie sklepienie podtrzymywały dekoracyjne żeliwne filary. Lilipucie wagony, jak z wesołego miasteczka, niewiele miały wspólnego z funkcjonalnym środkiem komunikacji. Przypomniał sobie, że budapeszteńskie metro jest najstarsze w Europie.
Kupił bilet i wszedł do drewnianego wagonika, w którym równie dobrze mógł jechać Franciszek Józef, kiedy otwierał kolej podziemną u schyłku dziewiętnastego stulecia. Wagonik się zapełnił, drzwi się zamknęły i ruszyli.
Pośrodku czworo głuchoniemych – trzej mężczyźni i kobieta – prowadziło ożywioną rozmowę w języku migowym. Na trzeciej stacji wysiedli, wciąż zawzięcie gestykulując.
Zanim wagonik ponownie się zapełnił, Martin Beck zauważył zwróconego ku niemu profilem mężczyznę. Siedział w drugim końcu. Opalony brunet.
Natychmiast go rozpoznał. Tym razem był w zielonej koszuli, rozpiętej pod szyją, i nie miał kijka, z którego najwidoczniej nic nie zostało po wczorajszym struganiu. Nagle kolejka wynurzyła się z tunelu, zwolniła i zatrzymała w parku, opodal wielkiego stawu połyskującego w słońcu.
Wszyscy wyszli. Pewnie stacja końcowa.
Wysiadł ostatni i rozejrzał się za brunetem. Zniknął bez śladu.
Do parku prowadziła szeroka aleja, kusząca miłym cieniem. Martin Beck darował sobie wycieczkę w nieznane, przyjrzał się rozkładowi jazdy i doszedł do wniosku, że na trasie plac–park kursuje tylko jedna kolejka i że następna będzie za kwadrans.
O wpół do dwunastej dotarł do biura linii lotniczych Malev. Ponieważ wszystkie stanowiska, obsługiwane przez pięć dziewcząt, były zajęte, usiadł przy oknie wychodzącym na ulicę i czekał.
Wracając z pętli przy parku, nie zauważył wprawdzie bruneta o falistych włosach, ale podejrzewał, że nadal kręci się gdzieś w pobliżu. Ciekawe, czy będzie go śledził podczas spotkania ze Szluką.
Przy kontuarze zwolniło się krzesło. Dziewczyna po drugiej stronie, brunetka, miała misternie upięte loki na czubku głowy. Sprawiała wrażenie energicznej; paliła papierosa z jaskrawoczerwonym filtrem. Martin Beck wyłuszczył sprawę. Czy dziennikarz szwedzki Alf Matsson zabukował lot do Sztokholmu albo gdziekolwiek indziej po dwudziestym trzecim lipca?
Dziewczyna poczęstowała go papierosem i zaczęła przeglądać papiery.
Chwilę później podniosła słuchawkę, z kimś porozmawiała, pokręciła głową i spytała o coś koleżankę. Parę minut po dwunastej wszystkie koleżanki przepatrzyły swoje wykazy i wyfiokowana brunetka poinformowała go, że Alf Matsson nie dokonał rezerwacji na żaden samolot wylatujący z Budapesztu.
Martin Beck wrócił do swojego pokoju, otworzył okno i popatrzył na gości konsumujących lunch, z którego zrezygnował. Nie zauważył wysokiego mężczyzny w zielonej koszuli.
Przy jednym ze stołów sześciu trzydziestolatków piło piwo. Coś go zastanowiło, podszedł do telefonu i zamówił rozmowę ze Sztokholmem.