Выбрать главу

Na rufie grała nieduża kapela, część pasażerów tańczyła.

– Chcesz zatańczyć? – zapytała.

– Nie.

– W porządku. Mnie też to nie bawi. Ale – dodała po chwili – jak trzeba, mogę.

– Ja też.

Statek minął Wyspę Małgorzaty i Újpest, zawrócił i bezgłośnie sunął na południe, z prądem rzeki. Ustawili się za kominem i chwilę patrzyli w dół przez świetliki. Silnik pracował rytmicznie, lśniły miedziane rury, uderzył ich ciepły, przemieszany z ropą strumień powietrza.

– Byłaś już kiedyś na tym statku?

– Tak, wiele razy. Nie ma lepszego sposobu na spędzenie upalnego wieczoru w mieście.

Na dobrą sprawę nie wiedział, ani kim ona jest, ani czy mu się podoba. I to go wkurzało. Nie licząc wszystkiego innego.

Minęli ogromny gmach parlamentu, nad środkową kopułą połyskiwała mała czerwona gwiazda, prześliznęli się pod mostem, tym z dużymi kamiennymi lwami, i przybili tam, skąd wypłynęli.

Schodząc po trapie, Martin Beck omiótł spojrzeniem nabrzeże. Pod latarnią przed kasą biletową tkwił wysoki brunet. Włosy zaczesał gładko do tyłu. Znów włożył niebieski garnitur. Gapił się na nich. Po kilku sekundach odwrócił się i zniknął za niskim budynkiem poczekalni. Ari poszła za spojrzeniem Martina Becka i nagle lewą dłonią ujęła go za prawą rękę. Delikatnie.

– Widziałaś tego faceta? – zapytał.

– Tak.

– Znasz go?

Pokręciła głową.

– Nie. A ty?

– Nie. Jeszcze nie.

O dziwo, Martin Beck poczuł głód. Zrezygnował z lunchu, niedługo skończą serwować kolację.

– Chciałabyś coś zjeść?

– Gdzie?

– W hotelu.

– A wpuszczą mnie w tym stroju?

– No pewnie.

Mało brakowało, by dodał, że nie są w Szwecji. Sporo ludzi siedziało w sali jadalnej i na zewnątrz, przy balustradzie. Wokół lamp tańczyły roje muchówek.

– To komary – powiedziała. – Nie tną. Jak znikają, kończy się lato.Wiedziałeś o tym?

Jedzenie jak zwykle było pyszne, a wino wyborne. Ari pochłonęła wszystko z młodzieńczą łapczywością, po czym znieruchomiała i słuchała muzyki. Przy kawie zapalili i napili się likieru wiśniowego o smaku czekolady. Gasząc papierosa w popielniczce, niby przypadkiem musnęła opuszkami palców jego prawą dłoń. Po chwili powtórzyła ten manewr, a w sekundę później poczuł jej stopę na swojej kostce. Najwyraźniej zrzuciła sandałki.

Potem cofnęła stopę i rękę i poszła do toalety.

Martin Beck w zamyśleniu masował czoło palcami prawej dłoni, po czym pochylił się nad stołem i podniósł siatkę, którą położyła na sąsiednim krześle. Wsunął rękę do środka, rozwinął kostium kąpielowy i starannie go obmacał. Materiał był suchuteńki, nawet na szwach i przy gumkach. Mało prawdopodobne, by w ciągu ostatniej doby miał cokolwiek wspólnego z wodą. Zrolował kostium i odłożył nylonową siatkę na miejsce. Przygryzł kostkę palca wskazującego. Oczywiście nie musiało to o niczym świadczyć. Poza tym wciąż zachowywał się jak idiota.

Ari wróciła, usiadła, uśmiechnęła się do niego, założyła nogę na nogę, zapaliła papierosa i słuchała wiedeńskich melodii.

– Jakie to piękne – odezwała się po dłuższej chwili.

Skinął głową.

Sala zaczęła się wyludniać, kelnerzy rozmawiali w grupkach. Muzycy zakończyli koncert, grając Donauwellen. Spojrzała na zegarek.

– Będę się zbierać do domu.

Intensywnie się zastanawiał. Na piętrze było coś w rodzaju nocnego klubu jazzowego, ale serdecznie nie znosił takich lokali, i tylko niecierpiące zwłoki sprawy służbowe mogłyby go tam zwabić. Może to jest taka sprawa?

– Jak się dostaniesz do domu? – spytał. – Statkiem?

– Nie, ostatni już odpłynął. Sprzed hotelu mam tramwaj. Tak jest szybciej.

Myślał dalej. Sytuacja była wbrew pozorom dość skomplikowana. Nie wiedział, dlaczego. Postanowił nic nie robić. Muzycy zgięli się w pokłonie i wyszli.

Znów spojrzała na zegarek.

– Pójdę już.

Recepcjonista ukłonił się im w holu, portier z szacunkiem wyprowadził ich przez obrotowe drzwi.

Stali na chodniku. Była ciepła noc. Ari podeszła pół kroku bliżej, odwróciła się do niego, wsunęła kolano między jego nogi, wspięła się na palce i pocałowała. Czuł jej piersi, brzuch, udo.

– Aleś ty wysoki. – Jeden zwinny ruch i znów stała na chodniku kilka centymetrów od niego. – Dziękuję za dzisiejszy dzień. Do zobaczenia!

I poszła. Odwróciwszy głowę, pomachała mu prawą ręką. Siatka z przyborami do kąpieli obijała się o lewą nogę.

– Cześć! – powiedział Martin Beck.

Wrócił do holu, wziął klucz i poszedł do pokoju. Było duszno, natychmiast otworzył okno. Potem zdjął koszulę i buty, ruszył do łazienki i opłukał twarz i tors zimną wodą. Czuł się jak skończony idiota.

– Z całą pewnością mam nie po kolei w głowie – mruknął. – Dobrze, że nikt mnie nie widzi.

W tym momencie rozległo się ciche pukanie do drzwi, opadła klamka i weszła Ari.

– Wśliznęłam się ukradkiem.

Szybko i bezszelestnie zamknęła drzwi, zrobiła dwa kroki, rzuciła siatkę na podłogę i wyskoczyła z sandałków. Wpatrywał się w nią. Oczy jej zmętniały, jakby zasnuły się błoną, pochyliła się ze skrzyżowanymi ramionami, chwyciła za dół sukienki i jednym zręcznym ruchem zadarła ją pod szyję. Nie miała nic pod spodem. To go raczej nie zaskoczyło. Chyba zawsze opalała się w tym samym, dwuczęściowym kostiumie, bo od ciemno-brązowej skóry wyraźnie odcinały się kredowobiałe pasy na biuście i podbrzuszu. Miała równe krągłe piersi o dużych jasno-czerwonych cylindrycznych sutkach, które przywodziły na myśl znaki nawigacyjne. W prostokąt białej skóry wpisywał się duży czarny trójkąt gęstych kręconych włosów, nastroszonych, jakby były naelektryzowane. Okolice sutek były okrągłe i jasno-brązowe. Wyglądała jak pokolorowany geometryczny ludzik.

Przygnębiające lata w obyczajówce uodporniły Martina Becka na tego typu prowokacje. Nawet jeśli w dosłownym tego słowa znaczeniu nie była to prowokacja, uznał, że dużo łatwiej sobie z tym poradzi niż z sytuacją sprzed pół godziny w sali jadalnej.

Szybko położył dłoń na jej ramieniu.

– Chwileczkę.

Nieco opuściła sukienkę i popatrzyła na niego zamglonym wzrokiem, jakby kompletnie nic nie rozumiała. Uwolniła lewą rękę, chwyciła go za prawą dłoń i powoli wsunęła między swoje uda; była nabrzmiała, otwarta.

Na palcach poczuł ciepłą wilgoć.

– Weź mnie – powiedziała dziwnie bezradnie, nieobecna duchem i ciałem.

Martin Beck wyrwał się, otworzył drzwi na korytarz i przemówił poprawną, szkolną niemczyzną:

– Proszę się ubrać.

W pierwszej chwili kompletnie ją zamurowało, jak wtedy, kiedy zapukał do jej pokoju na Újpescie. W drugiej – zrobiła, o co prosił.

Włożył koszulę i buty, podniósł z podłogi jej siatkę i chwyciwszy dziewczynę za ramię, sprowadził do holu.

– Niech pan zadzwoni po taksówkę – zwrócił się do recepcjonisty.

Przyjechała niemal natychmiast. Otworzył drzwiczki i chciał pomóc jej wsiąść, ale gwałtownie zaprotestowała.

– Zapłacę za kurs – powiedział.

Spojrzała na niego. Po zmętniałej błonie nie było śladu. Pacjentka wyzdrowiała. Czyste ciemne oczy ziały nienawiścią.

– Obejdzie się – warknęła. – Jedziemy! Zatrzasnęła drzwiczki i taksówka ruszyła.

Martin Beck rozejrzał się. Było już dobrze po północy. Poszedł na nowy most, opustoszały, nie licząc kilku nocnych tramwajów. Pośrodku się zatrzymał i oparł o balustradę. Popatrzył na czarny bezgłośny nurt rzeki.