– Już wtedy przemycaliście narkotyki?
– Tylko troszkę. Na własny użytek. Ale rzadko paliliśmy. Teraz jesteśmy czyści. – Radeberger zrobił krótką pauzę. – To niezdrowe.
– To po co je kupowaliście?
– Dla panienek. Dobrze im robią. Są… łaskawsze.
– Rozumiem. Ale jaki to ma związek z Matssonem?
– Poczęstowaliśmy go. Nie był zainteresowany. Wolał alkohol. – Zastanawiał się przez chwilę i dodał naiwnie: – Alkohol też nie jest zdrowy.
– Sprzedaliście mu narkotyki?
– Nie, daliśmy. Nie mieliśmy tego dużo. Zainteresował się dopiero wtedy, kiedy się dowiedział, jak łatwo można je kupić w Istambule.
– Czy już wtedy planowaliście przemyt na większą skalę?
– Rozmawialiśmy o tym. Kłopot polegał na wwozie towaru tam, gdzie opłacało się go sprzedawać.
– Na przykład gdzie?
– W Skandynawii, Holandii, u nas w Niemczech Zachodnich. Celnicy i policjanci są bardzo czujni, zwłaszcza kiedy się przyjeżdża z Turcji, z Afryki Północnej albo Hiszpanii.
– Czy Matsson zaproponował swoje usługi?
– Tak. Powiedział, że jak się przyjeżdża z Europy Wschodniej, celnicy prawie nigdy nie sprawdzają bagaży, szczególnie jak się przylatuje samolotem. My mogliśmy bez trudu ściągnąć towar z Turcji na przykład tutaj, bo pilotowaliśmy wycieczki, ale nic więcej. Za duże ryzyko. Tu nie można sprzedawać. A poza tym się nie opłaca. – Radeberger myślał. – Nie chcieliśmy wpaść.
– Rozumiem. I dogadaliście się z Matssonem?
– Tak. Miał niezły pomysł. Mieliśmy się spotykać w różnych miejscach, które pasowałyby Theo i mnie. Zawiadamialiśmy go i przyjeżdżał tam służbowo, żeby coś napisać dla swojej gazety. To była dobra przykrywka.
– Jak wam płacił?
– Gotówką, w dolarach. Plan był świetny i tamtego lata rozbudowaliśmy naszą siatkę, skaptowaliśmy innych dilerów, Holendra, którego poznaliśmy w Pradze, i…
To była działka Szluki.
– Gdzie spotkaliście się z Matssonem następnym razem? – spytał Martin Beck.
– W Konstancy, w Rumunii, trzy tygodnie później. Poszło jak po maśle.
– Czy była z wami panna Boeck?
– Ari? Nie, po co?
– Ale wiedziała, czym się zajmujecie?
– Coś tam wiedziała.
– Ile razy spotkaliście się z Matssonem?
– Dziesięć, może piętnaście. Wszystko dobrze się układało. Zawsze płacił tyle, ile chcieliśmy, i sam sporo na tym zarabiał.
– Jak pan myśli, ile?
– Nie wiem, w każdym razie był przy forsie.
– I gdzie teraz jest?
– Nie mam pojęcia.
– Na pewno?
– Na pewno. Widzieliśmy się w maju, kiedy Ari przeprowadziła się na Újpest. Zatrzymał się w hostelu. Jak dostał przesyłkę, powiedział, że ma większe zapotrzebowanie, i znowu umówiliśmy się tutaj dwudziestego trzeciego lipca.
– I?
– Przyjechaliśmy dwudziestego pierwszego. W czwartek. Ale on się nie pojawił.
– Był w Budapeszcie, przyleciał dwudziestego drugiego wieczorem. Rano dwudziestego trzeciego wyszedł z hotelu. Gdzie mieliście się spotkać?
– Na Újpescie. U Ari.
– To znaczy, że był tam dwudziestego trzeciego przed południem.
– No przecież mówię, że nie. Nie przyszedł. Czekaliśmy, ale nie przyszedł. Dzwoniliśmy do hotelu, nie było go.
– Kto dzwonił?
– Ja, Theo i Ari. Na zmianę.
– Dzwoniliście z Újpestu?
– Nie. Z różnych miejsc. Powtarzam: on nie przyszedł. Czekaliśmy na niego.
– A więc twierdzi pan, że po przyjeździe do Budapesztu nie spotkał się pan z Matssonem.
– Tak.
– Załóżmy, że w to wierzę. Nie spotkał się pan z Matssonem. Co nie znaczy, że Fröbe albo Boeck nie nawiązali z nim kontaktu, prawda?
– Nie. Wiem, że nie.
– Skąd ta pewność?
Na twarzy Radebergera pojawił się wyraz desperacji. Obficie się pocił. W pokoju było bardzo ciepło.
– Proszę posłuchać – powiedział. – Nie wiem, w co pan wierzy, ale ten gość, który mnie przesłuchiwał, myśli, że sprzątnęliśmy Matssona. A niby czemu mielibyśmy to zrobić? Przecież zarabialiśmy na nim kupę szmalu.
– Czy płaciliście pannie Boeck?
– Tak. Dostawała swoją dolę. Wystarczająco dużo, żeby nie musiała pracować.
Martin Beck długo mu się przyglądał.
– Zabiliście go?
– Przecież powiedziałem, że nie. – Głos Radebergera przeszedł w falset. – Czy gdybyśmy go zabili, siedzielibyśmy tutaj przez trzy tygodnie z towarem?
– Lubiliście Alfa Matssona?
Radeberger miał rozbiegane spojrzenie.
– Proszę odpowiadać na pytania.
– Jasne.
– Panna Boeck powiedziała na przesłuchaniu, że pan i Theo Fröbe nie znosiliście Matssona.
– Kiedy pił, był nieprzyjemny. Gardził nami tylko dlatego, że… jesteśmy z Niemiec. – Popatrzył błagalnie na Martina Becka, licząc na zrozumienie. – A to chyba niesprawiedliwe, prawda?
Zapadła cisza. Tetz Radeberger wiercił się na krześle i nerwowo wyłamywał palce ze stawów:
– Nikogo nie zabiliśmy. Nie jesteśmy tacy.
– Ostatniej nocy próbowaliście mnie zabić.
– To co innego – ledwie słyszalnie powiedział Radeberger.
– Słucham?
– To była nasza jedyna szansa.
– Jaka szansa? Na stryczek? Na dożywotnie więzienie?
Radeberger spojrzał na niego z rezygnacją w oczach.
– Przypuszczalnie was to czeka – zauważył uprzejmie Martin Beck. – Czy siedział pan już kiedyś w więzieniu?
– Tak. W kraju.
– Co miał pan na myśli, mówiąc, że pozbawienie mnie życia było waszą jedyną szansą?
– Nie rozumie pan? Jak pan przyszedł do pensjonatu z paszportem Matssona, myśleliśmy, że on nie mógł przyjechać i wysłał pana, ale pan nic o tym nie wspomniał, zresztą w ogóle pan jakoś nie pasował. Czyli Matsson wpadł i wszystko wygadał. Ale nie wiedzieliśmy, kim pan jest. Byliśmy w Budapeszcie od dwudziestu dni, towar czekał, zaczęliśmy się denerwować, bo po trzech tygodniach trzeba przedłużyć pozwolenie na pobyt. Dlatego Theo poszedł za panem, a…
– A?
– A ja rozkręciłem samochód i schowałem towar. Theo nic nie wskórał, więc ustaliliśmy, że Ari wszystkiego się dowie. Następnego dnia Theo pojechał za panem do tego kąpieliska, zadzwonił stamtąd do Ari i Ari na pana czekała. Potem Theo zobaczył pana na basenie w towarzystwie tego gościa, zaczął go śledzić i okazało się, że to glina, bo wszedł do komendy. No i sprawa była jasna. Przez całe popołudnie i wieczór nic się nie działo. Uznaliśmy, że pan jeszcze nic nie powiedział, bo inaczej dorwałaby nas policja. Wieczorem Theo pojechał do miasta, żeby sprawdzić, czy jest pan z Ari. Zobaczył was na przystani przed hotelem. Ari wróciła późno w nocy.
– I czego się dowiedziała?
– Nie wiem, ale coś musiało być na rzeczy, bo powiedziała tylko: „Załatwcie tę świnię jak najszybciej” – i zamknęła się w swoim pokoju. Była wkurzona.
– Ach, tak?
– Następnego dnia mieliśmy się na baczności. Byliśmy w koszmarnej sytuacji, musieliśmy pana uciszyć, zanim o wszystkim doniósłby pan policji. Nie mieliśmy takiej szansy i prawie straciliśmy nadzieję, kiedy nagle wyszedł pan w nocy z hotelu. Theo ruszył za panem pieszo, a ja wskoczyłem do samochodu i przejechałem przez Dunaj mostem łańcuchowym. Potem się zmieniliśmy, bo Theo zabrakło odwagi. Poza tym jestem silniejszy. Dbam o swoje ciało. – Umilkł na chwilę, po czym błagalnie, jakby się usprawiedliwiał, dodał: – Nie wiedzieliśmy, że pan jest policjantem.