Выбрать главу

Martin Beck się nie odezwał.

– Jest pan policjantem?

– Tak. Wróćmy do Alfa Matssona. Powiedział pan, że poznała was panna Boeck. Czy oni długo się znali?

– Niezbyt. Ari była w Szwecji z grupą sportowców na zawodach pływackich i tam go poznała. Potem już nie mogła pływać i on ją odszukał, kiedy tu przyjechał.

– Czy Matsson i Ari Boeck są przyjaciółmi?

– Jasne.

– Czy współżyją ze sobą?

– Chodzi panu o to, czy ze sobą śpią? No pewnie.

– Czy pan też sypia z Ari Boeck?

– Oczywiście. Jak tylko najdzie mnie ochota. Theo też. Ari to nimfomanka. Nic się na to nie poradzi. Jasne, że Matsson z nią spał, kiedy tu przyjeżdżał. Raz pieprzyliśmy się z nią we trzech. Ari nie ma zahamowań. Poza tym jest uczynna.

– Uczynna?

– Zrobi wszystko, o co się ją poprosi. Trzeba ją tylko od czasu do czasu przelecieć. Ja teraz rzadko korzystam. Częste bzykanie nie wychodzi na zdrowie. Za to Theo używa, ile wlezie. Dlatego na nic innego nie starcza mu siły.

– Czy nigdy nie pokłócił się pan z Matssonem?

– O Ari? Nie ma o co.

– A w innych sprawach?

– Nie w interesach. Był dobry.

– A o coś innego?

– Kiedyś tak się stawiał, że musiałem mu dołożyć. Oczywiście był pijany. Ari się nim zajęła i się uspokoił. Stare dzieje.

– Jak pan myśli, gdzie on teraz może być?

Radeberger potrząsnął bezradnie głową.

– Nie wiem. Gdzieś w mieście.

– Czy nie spotykał się tutaj z innymi ludźmi?

– Przyjeżdżał, dostawał towar i płacił. No i pisał dla picu jakiś artykuł, żeby wszystko grało. Wracał po trzech albo czterech dniach.

Martin Beck przyglądał się mężczyźnie, który chciał go zabić.

– To chyba wystarczy – zdecydował po chwili i wyłączył magnetofon.

Radebergerowi wyraźnie coś leżało na sercu.

– Co do tej ostatniej nocy… Czy mógłby mi pan wybaczyć?

– Nie, nie mógłbym. Żegnam.

Dał znak policjantowi, ten wstał, chwycił aresztanta za ramię i poprowadził do drzwi. Martin Beck popatrzył zamyślony na jasnowłosego Teutona.

– Chwileczkę, panie Radeberger. Nie chodzi o względy osobiste. W nocy usiłował pan zamordować człowieka, żeby ratować własną skórę. Zaplanowaliście to morderstwo najlepiej, jak umieliście, i nie wasza w tym zasługa, że plan się nie powiódł. To nie tylko zabronione, to narusza podstawowe prawo do życia. Dlatego nie podlega wybaczeniu. Tylko tyle. Niech pan o tym pomyśli.

Martin Beck cofnął taśmę, włożył ją do kasety i poszedł do Szluki.

– Przypuszczalnie ma pan rację. Chyba go nie zabili.

– Tak, na to wygląda – przyznał Szluka. – Zaczęliśmy poszukiwania pełną parą.

– My też.

– Czy nadal działa pan nieoficjalnie?

– Nic mi nie wiadomo, żeby coś się zmieniło.

Szluka podrapał się po karku.

– Dziwne – powiedział.

– Co takiego?

– Że nie możemy go namierzyć.

Pół godziny później Martin Beck wrócił do hotelu. Podawano już kolację.

Nad Dunajem zapadał zmierzch, na drugim brzegu majaczyły schody i kamienny murek.

Rozdział 18

Martin Beck zdążył się przebrać i już miał schodzić do jadalni, kiedy zadzwonił telefon.

– Ze Sztokholmu – poinformowała telefonistka. – Redaktor Eriksson.

Zapamiętał to nazwisko; kwieciście wymowny szef Alfa Matssona, naczelny postępowego tygodnika. Usłyszał nabzdyczony głos:

– Jak mniemam, komisarz Beck. Mówi redaktor naczelny Eriksson.

– Policjant śledczy.

Mężczyzna zignorował poprawkę.

– Jak komisarz zapewne rozumie, wiem o pańskiej misji. To mnie ją pan zawdzięcza. Poza tym mam dobre układy w ministerstwie.

Co było do przewidzenia, jego okropny imiennik nie potrafił utrzymać języka za zębami.

– Jest pan tam?

– Jestem.

– Może wyrażajmy się nieco oględniej, jeśli wie pan, co mam na myśli. Najpierw muszę zapytać, czy znalazł pan osobę, której szukacie.

– Matssona? Jeszcze nie.

– Żadnego, choćby najmniejszego tropu?

– Żadnego.

– To niebywałe.

– Yhm.

– Cóż, jakby to ująć… Jaki zastał pan… klimat?

– Jest ciepło. Poranki bywają mgliste.

– Słucham? Mgliste poranki? Aha, chyba rozumiem. No tak. W każdym razie nie możemy już dłużej brać tego na nasze sumienie. Stała się rzecz niesłychana, otwierają się straszne perspektywy. Czujemy się osobiście odpowiedzialni za Matssona. To jeden z naszych najlepszych pracowników, wspaniały człowiek, uczciwy do szpiku kości i lojalny. Jest w moim sztabie od paru lat, więc wiem, o czym mówię.

– Gdzie?

– Słucham?

– Gdzie jest?

– W moim sztabie. Tak to nazywamy. Sztab redakcyjny. Zatem wiem, co mówię. Całkowicie za niego ręczę, a to sprawia, że ciąży na mnie ogromna odpowiedzialność.

Martin Beck próbował sobie wyobrazić, jak też wygląda redaktor Eriksson. To prawdopodobnie gruby, zadufany w sobie kurdupel o świńskich oczkach i z rudą brodą.

– Dlatego podjąłem dzisiaj decyzję o publikacji naszego pierwszego tekstu o sprawie Alfa Matssona w najbliższym numerze. W ten poniedziałek, bez dalszej zwłoki. Nadszedł właściwy moment, żeby zainteresować tym opinię publiczną. Chciałem jedynie usłyszeć, czy nie wpadł pan na jego trop.

– Niech pan sobie weźmie ten tekst i… – Martin Beck powstrzymał się w ostatniej sekundzie. – I wyrzuci go do kosza – dodał po chwili.

– Że co? Co pan powiedział? Nie rozumiem.

– Proszę przeczytać jutrzejsze gazety – burknął Martin Beck i odłożył słuchawkę.

Ta rozmowa pozbawiła go apetytu. Nalał sobie whisky, usiadł i rozmyślał.

Był w złym humorze, bolała go głowa, a poza tym zachował się nieuprzejmie. Ale nie nad tym się zastanawiał.

Alf Matsson przyleciał do Budapesztu dwudziestego drugiego lipca.

Widzieli go ludzie z kontroli paszportowej. Pojechał taksówką do hostelu Ifjúság, gdzie spędził jedną noc. Musiał go obsłużyć ktoś w recepcji.

Następnego dnia rano, w sobotę dwudziestego trzeciego, taksówką udał się do hotelu Duna, gdzie spędził pół godziny, wyszedł stamtąd około dziesiątej przed południem. Zauważył go personel recepcji.

I od tamtej chwili nikt Alfa Matssona nie widział ani z nim nie rozmawiał.

Zostawił tylko jeden ślad – klucz do pokoju hotelowego, który zdaniem Szluki znaleziono na schodach komendy.

Jeśli przyjąć, że Fröbe i Radeberger mówią prawdę, Matsson nie pojawił się w umówionym miejscu na Ujpeście, czyli nie mogli go porwać ani zabić.

Alf Matsson z niewiadomego powodu rozpłynął się w powietrzu.

Zebrany materiał był wyjątkowo skąpy, ale tylko takim dysponował.

Z całą pewnością pięć osób, które można uznać za świadków, miało kontakt z Alfem Matssonem na węgierskiej ziemi: kontroler paszportów, dwóch taksówkarzy i dwoje recepcjonistów.

Gdyby nieoczekiwanie coś mu się stało, gdyby na przykład został napadnięty albo porwany, gdyby dostał pomieszania zmysłów albo zginął wskutek nieszczęśliwego wypadku, zeznania tych świadków nie miałyby żadnej wartości. Ale gdyby zniknął z własnej, nieprzymuszonej woli, ich spostrzeżenia dotyczące jego wyglądu i zachowaniu byłyby przydatne w śledztwie.

Martin Beck osobiście rozmawiał z dwojgiem hipotetycznych świadków.

Biorąc pod uwagę problemy językowe, nie był pewien, czy wszystko dobrze zrozumiał. Nie mógł zlokalizować taksówkarzy i kontrolera; nawet gdyby ich odszukał, przypuszczalnie by się z nimi nie dogadał.