– Do usłyszenia. Mam nadzieję, że zdąży się pan wykąpać.
Martin Beck odłożył słuchawkę. Kollberg popatrzył na niego podejrzliwie.
– Wykąpać?
– W źródłach siarkowych. Siedzi się w nich po szyję na marmurowych ławach.
– Ach, tak. – Kollberg podrapał się po głowie. – A więc w Budapeszcie miał na sobie niebieski blezer, szare spodnie i brązowe buty.
– I płaszcz.
– A w walizce był niebieski blezer.
– Tak.
– I szare spodnie.
– Tak.
– I brązowe buty.
– Tak.
– A wieczorem w przeddzień wyjazdu był w ciemnym garniturze i czarnych butach.
– I w płaszczu.
– Ale ani butów, ani garnituru nie ma w jego mieszkaniu.
– Nie ma.
– Jasny gwint!
– Yhm.
Zmienił się nastrój, wzrosło napięcie. Martin Beck wygrzebał z szuflady biurka zapomnianą, wysuszoną na wiór florydę i zapalił.
Podobnie jak kolega z Malmö próbował rzucić palenie, ale ka półgwizdka.
Kollberg ziewnął i spojrzał na zegarek.
– Pojedziemy coś przekąsić?
– Czemu nie.
– Pod Cynowym Pucharem?
– Tak.
Rozdział 23
Wiatr osłabł, kapuśniaczek w Vasaparken spokojnie kropił na stoiska z loterią fantową, karuzelę i dwóch policjantów w czarnych pelerynach.
Karuzela była w ruchu, na pomalowanym blaszanym koniu siedziała dziewczynka w czerwonym plastikowym płaszczyku i czerwonej plastikowej chustce. Kręciła się w deszczu z poważną miną, ze wzrokiem utkwionym przed siebie. Opodal pod parasolem stali jej rodzice i smętnym spojrzeniem omiatali wesołe miasteczko. Intensywnie pachniały liście i mokra zieleń. Było sobotnie popołudnie, lato w pełni.
W restauracji naprzeciwko parku dał się słyszeć jedynie kojący szelest popołudniowych gazet, czytanych przez parę starszych stałych gości, i stłumiony odgłos strzałek, trafiających w tarczę w sąsiednim pomieszczeniu. Martin Beck i Kollberg usiedli w pubie kilka metrów od stołu, który zwykle okupował Alf Matsson i jego koledzy po fachu. Teraz nikogo przy nim nie było, pośrodku stała szklanka z czerwoną kartką. „Rezerwacja”. Pewnie zawsze tam stała.
– Już po lunchu – powiedział Kollberg. – Za jakąś godzinę znowu zaczną się schodzić. Wieczorem będzie taki ścisk i ochlapywanie bliźnich piwem, że nawet mysz się nie prześliźnie.
Otoczenie nie zachęcało do pogłębionych dywagacji. Jedli w milczeniu.
Za oknem siąpiło szwedzkie lato.
Kollberg opróżnił kufel piwa, złożył serwetkę i wytarł usta.
– Czy trudno tam przekroczyć granicę bez paszportu? – spytał.
– Dosyć. Podobno jest dobrze strzeżona. Nieobeznany cudzoziemiec raczej nie ma szans.
– A wyjeżdżając legalnie, trzeba mieć wizę w paszporcie?
– Tak. I pozwolenie na opuszczenie kraju. To taka luźna kartka, którą się dostaje przy wjeździe i oddaje na granicy przy wyjeździe. Poza tym policja wbija stempel z datą wyjazdu tuż obok wizy. Zobacz.
Martin Beck wyjął paszport z wewnętrznej kieszeni marynarki i położył na stole.
– I jeśli ma się wizę i pozwolenie na wyjazd – powiedział Kollberg, oglądając stemple – to można przekroczyć dowolną granicę?
– Masz pięć krajów do wyboru: Czechosłowację, Związek Radziecki, Rumunię, Jugosławię i Austrię. I możesz się tam dostać, jak chcesz – samolotem, pociągiem, samochodem, statkiem.
– Statkiem? Z Węgier?
– Dunajem. Z Budapesztu w kilka godzin dopływasz wodolotem do Wiednia albo Bratysławy.
– Albo pedałuję na rowerze, zasuwam na piechotę, płynę wpław, galopuję konno albo się czołgam – uzupełnił Kollberg.
– Tak. Pod warunkiem, że zgłosisz się na przejściu granicznym.
– Do Austrii i do Jugosławii nie trzeba wizy?
– To zależy, jaki się ma paszport. Jeśli szwedzki, niemiecki albo włoski – nie trzeba. Na węgierskim można jeździć bez wizy do Czechosłowacji i Jugosławii.
– Mało prawdopodobne, żeby z tego skorzystał.
– Yhm.
Pili kawę. Kollberg zawzięcie studiował stemple w paszporcie Martina Becka.
– Duńczycy nic ci nie wbili na Kastrup.
– Nie.
– Czyli nie ma żadnego dowodu, że jesteś w Szwecji.
– Nie ma. Tylko taki, że tu siedzę.
Od pół godziny zaczęli się schodzić goście i szybko zabrakło wolnych stolików. Przy tym z czerwoną kartką usiadł jakiś trzydziestokilkuletni mężczyzna, zamówił piwo i przeglądał gazetę. Od czasu do czasu nerwowo zerkał ku wejściu, jakby na kogoś czekał. Brodaty, w okrągłych szkłach w masywnej rogowej oprawie, miał na sobie tweedowy blezer w brązową kratę, białą koszulę, brązowe spodnie i czarne buty.
– Kto to jest? – spytał Martin Beck.
– Nie wiem. Wszyscy wyglądają jednakowo. Poza tym niektórzy wpadają sporadycznie.
– W każdym razie to nie Molin, bo zdążyłem go poznać.
Kollberg zerknął na mężczyznę.
– Może Gunnarsson.
– Nie – odparł po namyśle Martin Beck. – Jego raz widziałem.
Do pubu weszła rudowłosa, względnie młoda kobieta. W ceglanym sweterku, tweedowej spódnicy i zielonych pończochach. Zlustrowała lokal, potarła nos i usiadła przy stole z czerwoną kartką.
– Siemasz, Pelle – powiedziała.
– Siemanko.
– Pelle, czyli Per Kronkvist – wyjaśnił Kollberg. – A ta panna to Pia Bolt.
– Dlaczego ci wszyscy faceci są brodaci?
Martin Beck skonstatował to po dłuższym namyśle, jakby od dawna nurtował go ten problem.
– Może mają sztuczne brody – zasugerował Kollberg i spojrzał na zegarek. – Żeby grać nam na nerwach.
– Wracamy – zdecydował Martin Beck. – Zawiadomiłeś Stenströma?
Kollberg skinął głową. Wychodząc, usłyszeli Kronkvista, przywołującego kelnerkę:
– Hej, dziewucha! Daj malucha!
Trochę ludzi się roześmiało.
W komendzie panowała grobowa cisza. Stenström siedział w rejestracji i stawiał pasjansa.
Kollberg popatrzył na niego spod oka.
– Wcześnie zaczynasz. Ciekawe, co będziesz robił na stare lata.
– To samo co teraz. Będę myślał, po co tu siedzę.
– Sprawdzisz alibi kilku osób – powiedział Martin Beck. – Lennart, daj mu listę.
Stenström dostał listę i pobieżnie ją przejrzał.
– Teraz?
– Tak, dzisiaj wieczorem.
– Molin, Lund, Kronkvist, Gunnarsson, Bengtsfors, Pia Bolt. Bengtsfors? A to kto?
– To pomyłka – burknął Kollberg. – Powinno być „Bengt Fors”. „T” na mojej maszynie do pisania sprzęga się z „s”.
– Dziewczynę też mam sprawdzić?
– Tak, jeśli cię to bawi – powiedział Martin Beck. – Siedzi Pod Cynowym Pucharem.
– Mogę otwarcie z nimi rozmawiać?
– Czemu nie. Rutynowe dochodzenie w sprawie Alfa Matssona. Wszyscy już wiedzą, o co chodzi. A co nowego w wydziale narkotyków?
– Skontaktowałem się z Jacobssonem – odparł Stenström. – Szybko się z tym uwiną. Narkomani od razu zaczęli sypać, jak tylko usłyszeli, że Matsson przepadł bez śladu. Coś mi przyszło do głowy. Matsson sprzedawał towar między innymi kompletnie zdegenerowanym ćpunom, zdzierał z nich skórę…
Stenström umilkł.
– No, co ci przyszło do głowy? – zapytał Kollberg.
– Czy nie mogło być tak, że któryś z tych kantowanych nieszczęśników miał go po dziurki w nosie?
– Mogło – przyznał Martin Beck.
– Zwłaszcza w kinie – dorzucił Kollberg. – W Ameryce.
Stenström schował listę do kieszeni i wstał.