Выбрать главу

Poza tym nie zdarzyło się nic specjalnego. Oficjalnie określano to jako niezmieniony stan śledztwa.

Umierający w szpitalu karolińskim w dalszym ciągu był umierający.

W ciągu popołudnia zgłosiło się dwudziestu świadków, gotowych złożyć zeznania. Dziewiętnastu z nich, jak się okazało, jechało innymi autobusami.

Jedyny pozostały świadek, osiemnastoletnia dziewczyna, która wsiadła przy Nybroplan i przejechała dwa przystanki, do Sergelstorg, gdzie przesiadła się w metro, powiedziała, że kilku pasażerów wysiadło jednocześnie z nią, co wydawało się prawdopodobne. Udało jej się też rozpoznać szofera. I to było wszystko.

Kollberg bez przerwy krążył po pokoju i ustawicznie zerkał na drzwi, jakby oczekiwał, że ktoś je wywali i wpadnie do pokoju.

Martin Beck stał przed wiszącymi na ścianie szkicami. Z rękami splecionymi z tyłu kołysał się na piętach, irytujący nawyk, którego nabrał przed wielu laty, kiedy jeszcze chodził na patrole, i którego nie potrafił się wyzbyć.

Marynarki ich wisiały na oparciach krzeseł. Rękawy koszul podwinęli. Krawat Kollberga leżał na stole, a on sam, choć w pokoju wcale nie było gorąco, pocił się.

Martin Beck miał długi atak przeraźliwego kaszlu, potem trzymając się w zamyśleniu za brodę dalej studiował szkice.

Kollberg przystanął, spojrzał na niego krytycznie i skonstatował:

– Kaszlesz, że przykro słuchać.

– A ty z każdym dniem bardziej się robisz podobny do Ingi.

W tej właśnie chwili wszedł Hammar.

– Gdzie Larsson i Melander?

– Poszli do domu.

– A Rönn?

– W szpitalu.

– Ach, tak. Są jakieś wiadomości stamtąd?

Kollberg potrząsnął głową.

– Jutro dostaniecie uzupełnienie.

– Uzupełnienie?

– Wzmocnienie. Z zewnątrz.

Hammar urwał, a potem dodał wieloznacznie:

– Uznano to za konieczne.

Martin Beck długo i starannie wycierał nos.

– Kto – powiedział Kollberg – a może powinienem spytać, ilu ich będzie?

– Z Malmö przyjedzie jutro niejaki Månsson. Znacie go?

– Już się z nim spotykałem – odpowiedział Martin Beck bez cienia entuzjazmu.

– I ja też – dodał Kollberg.

– Chcą też oddelegować Gunnara Ahlberga z Motali.

– On jest okay – apatycznie powiedział Kollberg.

– Nic więcej nie wiem – rzekł Hammar. – Mówili, że ktoś z Sundsvall. Kto, nie wiem.

– Aha – rzekł Martin Beck.

– Oczywiście, jeżeli sami tego przedtem nie rozgryziecie – dodał Hammar ponuro.

– Uhum – mruknął Kollberg.

– Fakty zdają się wskazywać na to…

Hammar urwał i badawczo spojrzał na Martina Becka.

– Co tobie właściwie jest?

– Przeziębienie.

Hammar w dalszym ciągu wpatrywał się w niego.

Kollberg widząc to spojrzenie, podjął dla odwrócenia uwagi:

– Fakty zdają się wskazywać na to, że ktoś zastrzelił dziewięć osób w autobusie wczoraj wieczorem. I że sprawca wykorzystał znany międzynarodowy wzór morderstw sensacyjnych: nie pozostawił żadnych śladów i nie został ujęty. Mógł oczywiście popełnić samobójstwo, ale jeśli tak, to my o tym nie wiemy. Mamy dwa namacalne ślady. Kule i łuski, które mogą nas ewentualnie doprowadzić do broni jakiej użyto, i człowieka w szpitalu, który może odzyskać przytomność i powiedzieć, kto strzelał. Ponieważ siedział na końcu autobusu, musiał widzieć mordercę.

– No cóż – powiedział Hammar.

– Dużo to nie jest – ciągnął dalej Kollberg – zwłaszcza jeżeli ten Schwerin umrze albo okaże się, że utracił pamięć. Jest bardzo ciężko ranny. Nie mamy na przykład motywów. I żadnego wartościowego świadka.

– Może się jeszcze znajdą – pocieszył Hammar. – A motywy to żaden problem. Morderstwa masowe popełniają przeważnie psychopaci i powody ich postępowania stanowią często element ich chorobliwych urojeń.

– Ach tak – rzekł Kollberg. – Melander zapoznaje się ze stroną naukową. Pewnie lada dzień wystąpi z pro memoria.

– Nasza największa szansa… – powiedział Hammar spoglądając na zegarek.

– To czujność wewnętrzna – dokończył Kollberg.

– O właśnie. W dziewięciu wypadkach na dziesięć doprowadza do wykrycia sprawcy. Nie siedźcie tu za długo, to się na nic nie zda. Lepiej żebyście jutro byli wypoczęci. Dobranoc.

Wyszedł, w pokoju, zapanowała cisza. Po kilku sekundach Kollberg westchnął i spytał:

– Co tobie właściwie jest?

Martin Beck nie odpowiedział.

– Stenström?

Kollberg sam sobie potwierdzająco kiwnął głową i rzekł filozoficznie:

– Pomyśleć tylko, ile ja się napyskowałem na tego chłopaka w ciągu tych lat. I nagle nie ma go, zastrzelony.

– Tego Månssona – powiedział Martin Beck – przypominasz sobie?

Kollberg przytaknął.

– To ten z wykałaczką – powiedział. – Nie podoba mi się ten masowy start. Lepiej, żebyśmy my sami się tym zajęli. Ty, ja i Melander.

– No, Ahlberg jest jednak dobry.

– Oczywiście – zgodził się Kollberg – ale ile morderstw miał u siebie w Motali w ciągu ostatnich dziesięciu lat?

– Jedno.

– No właśnie. Poza tym nie znoszę sposobu, w jaki Hammar ma zwyczaj ciskać nam w twarz wytarte komunały i rzeczy zupełnie oczywiste. Wewnętrzna czujność, psychopaci, element chorobliwych urojeń. Cały zestaw. Mowa.

Znowu przez chwilę było cicho. Potem Martin Beck spojrzał na Kollberga i spytał:

– No?

– Jakie znów no?

– Co Stenström robił w tym autobusie?

– Właśnie. Co on tam miał do roboty u licha. Może to ta dziewczyna. Pielęgniarka.

– I szedłby z bronią na randkę z dziewczyną.

– Może. Żeby bardziej imponująco wyglądać.

– On nie był taki – powiedział Martin Beck. – Wiesz o tym równie dobrze jak ja.

– Cóż, w każdym razie często miewał przy sobie pistolet maszynowy. Częściej niż ty. I o wiele częściej niż ja.

– Tak. Jeżeli był na służbie.

– Ja spotykałem go tylko na służbie – sucho stwierdził Kollberg.

– Ja też. Nie ulega jednak wątpliwości, że był jednym z pierwszych trupów w tym przeklętym autobusie. A jednak zdążył odpiąć dwa guziki płaszcza i wyciągnąć pistolet.

– Co wskazuje na to, że płaszcz rozpiął przedtem – powiedział Kollberg z namysłem. – To jeszcze jedno.

– Właśnie.

– Hammar mówił coś przy dzisiejszej rekonstrukcji.

– Mówił – odparł Martin Beck – mniej więcej tak: „To nie klapuje, chory umysłowo popełniający masowe morderstwo nie postępuje według tak dokładnie obmyślonego planu”.

– Uważasz, że ma rację?

– W zasadzie tak.

– Co znaczyłoby…

– Że ten, który strzelał, wcale nie był chory umysłowo. A raczej, że nie był to wcale mord popełniony dla sensacji.

Kollberg zwiniętą chustką otarł pot z czoła, uważnie przyjrzał się chustce i powiedział:

– Pan Larsson mówi…

– Gunvald?

– Tak jest, on. Zanim poszedł do domu, żeby spryskać się desodoro, raczył z wysokości swej wiedzy powiedzieć, że nic z tego nie pojmuje. Nie rozumie na przykład, dlaczego wariat nie odebrał sobie życia albo nie został na miejscu i nie dał się złapać.

– Wydaje mi się, że nie doceniasz Gunwalda – powiedział Martin Beck.

– Tak myślisz? – Kollberg z irytacją wzruszył ramionami. – E, co tam – dodał. – Wszystko razem bzdury. Co do tego, że jest to morderstwo masowe, nie ma wątpliwości. I oczywiście strzelający był szaleńcem. Z tego, co wiemy, można wnosić, że siedzi teraz w domu przed telewizorem i rozkoszuje się efektem. Zresztą równie dobrze mógł popełnić samobójstwo. To, że Stenström był z bronią, nic nam nie daje, bo nie znamy jego przyzwyczajeń. Przypuszczalnie towarzyszył tej pielęgniarce. Albo też był w drodze do jakiegoś lokaliku czy do kolegi. Może pokłócił się ze swoją dziewczyną albo matka go zwymyślała, obraził się i jeździł autobusem, bo było za późno, żeby iść do kina, a jeżeli nie do kina, to nie miał się gdzie podziać.