Выбрать главу

Najbardziej osobiste było pudełko zapałek i nie rozpieczętowany kartonik gumy do żucia. Ponieważ Stenström nie palił ani też zbytnio nie przepadał za żuciem gumy, miał prawdopodobnie te rzeczy po to, by móc nimi służyć ludziom przychodzącym do niego na przesłuchanie albo też – i to przeważnie – na pogaduszki.

Kollberg westchnął głęboko i powiedział:

– Gdybym to ja siedział w tym autobusie, przekopywałbyś teraz ze Stenströmem moje szuflady. Dużo trudniejsza robota. I prawdopodobnie porobilibyście odkrycia plamiące moją pamięć.

Martin Beck mógł sobie w przybliżeniu wyobrazić, jak wygląda w szufladach Kollberga, ale powstrzymał się od komentarzy.

– A tu nie ma nic plamiącego pamięć.

Martin Beck i tym razem nie odpowiedział. W milczeniu przeglądali papiery, szybko i dokładnie. Nie było nic, czego nie mogliby natychmiast zidentyfikować i zaszeregować zgodnie z ich urzędową wartością. Wszystkie notatki i dokumenty wiązały się z dochodzeniami, w których Stenström brał udział i które dobrze znali.

W końcu została już tylko jedna paczka. Brązowa koperta dużego formatu, zapieczętowana, dość gruba.

– Jak myślisz, co to może być? – rzekł Kollberg.

– Otwórz i zajrzyj.

Kollberg obracał kopertę w rękach.

– Wygląda na bardzo starannie zaklejoną. Zobacz, ile pasków taśmy samoklejącej.

Wzruszył ramionami i nożem do papieru, leżącym na podstawce, rozciął kopertę.

– O – powiedział – nie wiedziałem, że Stenström fotografował. – Przejrzał fotografie a potem rozłożył je przed sobą. – I nie podejrzewałbym go o takie zainteresowania.

– To jego narzeczona – powiedział Martin Beck bezdźwięcznie.

– Tak, oczywiście, ale nigdy bym nie pomyślał, że miał tak daleko, posunięte wymagania.

Martin Beck patrzył na fotografie z obowiązku i z uczuciem odrazy, jakiej doznawał zawsze, gdy musiał w mniejszym lub większym stopniu wkraczać w dziedzinę spraw należących do prywatnego życia innych ludzi. Była to reakcja spontaniczna i wrodzona, i nawet po dwudziestu trzech latach służby w policji nie potrafił jej opanować.

Kollberg nie był obciążony podobną wrażliwością. A po za tym był zmysłowy.

– Bombowa babka – powiedział z uznaniem, uważnie studiując zdjęcia. – Stać na rękach też potrafi. Nie wyobrażałem sobie, że ona tak wygląda.

– Przecież ją już widziałeś.

– Ale ubraną. To zupełnie co innego.

Kollberg miał rację, lecz Martin Beck wolał się w tym przedmiocie nie wypowiadać. Powiedział natomiast:

– A jutro ją znowu zobaczysz.

– Tak – stwierdził Kollberg ponuro. – Nie będzie to przyjemne. – Zebrał fotografie i włożył je do koperty.

Potem dodał:

– Może lepiej jedźmy już do domu. Podrzucę cię.

Zgasili światło, wyszli. W samochodzie Martin Beck powiedział:

– W jaki sposób wezwano cię wczoraj wieczorem na Norra Stationsgatan? Kiedy zadzwoniłem, Gun nie wiedziała, gdzie jesteś, a byłeś tam na miejscu dużo wcześniej niż ja.

– Zwykły przypadek. Kiedy się rozstaliśmy, polazłem w kierunku miasta i na Skanstullbron natknąłem się na dwóch znajomych chłopaków w radiowozie. Właśnie zostali zaalarmowani przez radio i zawieźli mnie prosto na miejsce. Byłem jednym z pierwszych.

Długą chwilę siedzieli w milczeniu. Potem Kollberg rzekł z namysłem:

– Jak ci się zdaje, na co mu były te zdjęcia?

– Przyjrzyj się im – powiedział Martin Beck.

– Tak. Oczywiście. Ale jednak…

XIII

W środę rano przed wyjściem z domu Martin Beck zadzwonił do Kollberga. Wymienili trzy zdania.

– Kollberg.

– Cześć, Martin. Wyjeżdżam.

– Okay.

Gdy pociąg kolei podziemnej wtoczył się na stację Skärmarbrink, Kollberg czekał na peronie. Mieli zwyczaj jeździć zawsze w ostatnim wagonie, więc często spotykali się, choć nie byli umówieni.

Wysiedli przy Medborgarplatsen i wyszli na Folkungagatan. Było dziesięć po dziewiątej i blade słońce sączyło się zza chmur. Owinęli się ciaśniej płaszczami, bo wiatr był lodowaty i poszli przez Folkungagatan w kierunku wschodnim.

Za rogiem, gdy już skręcili w Östgötagatan. Kollberg powiedział:

– Dowiadywałeś się, co z tym facetem w szpitalu, Schwerinem?

– Tak, dzwoniłem rano. Operacja się udała o tyle, że żyje. Ale w dalszym ciągu jest nieprzytomny i lekarze nic nie mogą powiedzieć o wyniku, póki się nie ocknie.

– A czy się ocknie?

Martin Beck wzruszył ramionami.

– Nie wiadomo. Miejmy nadzieję.

– Ciekaw jestem, jak długo potrwa, nim gazety wytropią jego istnienie.

– W Karolińskim solennie obiecali przestrzegać tajemnicy.

– Zgoda. Ale wiesz, jacy ci dziennikarze są. Wszędzie się wkręcą.

Doszli do numeru osiemnastego na Tjärhovsgatan.

Na spisie lokatorów w bramie widniało nazwisko TORELL, ale na drugim piętrze na drzwiach przyczepiony był biały kartonik z wypisanym drukowanymi literami nazwiskiem ÅKE STENSTRÖM.

Dziewczyna, która otworzyła im drzwi, była niewysoka, Martin Beck wprawnym okiem ocenił jej wzrost na sto sześćdziesiąt centymetrów.

– Proszę wejść i powiesić płaszcze – powiedziała zamykając za nimi drzwi.

Głos miała niski i ochrypły.

Åsa Torell ubrana była w wąskie czarne spodnie i jasnoniebieską koszulkę polo. Na nogach miała grube szare skarpetki z kosmatej wełny o parę numerów za duże, były to pewnie skarpetki Stenströma. Miała ciemnobrązowe oczy i ciemne, bardzo krótko obcięte włosy. Twarz kanciastą, którą trudno byłoby nazwać miłą czy ładną, raczej zabawną i pikantną. Budowę miała wątłą, ramiona i biodra wąskie, piersi małe.

Stała cicho, podczas gdy Martin Beck i Kollberg kładli kapelusze na półce obok starej czapki Stenströma i wieszali płaszcze. Potem poprzedzając ich weszła do pokoju.

Pokój miał dwa okna od strony ulicy, był przyjemny i zadbany. Pod jedną ścianą stała potężna biblioteka o rzeźbionych filarkach i nastawie. Prócz biblioteki i krytego skórą klubowego fotela o wysokim oparciu meble były raczej nowe. Prawie całą podłogę pokrywał gruby, soczyście czerwony dywan pętelkowy, a cienkie wełniane zasłony miały dokładnie ten sam odcień czerwieni.

Pokój miał kształt nieregularny, od jednego rogu krótki korytarzyk prowadził do kuchni. Przez drzwi otwarte na korytarz widać było drugi pokój. Okna kuchni i sypialni wychodziły na podwórze.

Åsa Torell usiadła w fotelu i podwinęła nogi. Wskazała im dwa taborety, Martin Beck i Kollberg usiedli. Popielniczka na niskim stoliku była po brzegi wypełniona niedopałkami.

– Mam nadzieję, że pani zrozumie – powiedział Martin Beck – nie jest nam przyjemnie, nie chcemy być natrętni, ale… to konieczne, musimy z panią pomówić możliwie najprędzej.

Åsa Torell nie od razu odpowiedziała. Wzięła z popielniczki zapalonego papierosa i zaciągnęła się głęboko. Ręce jej drżały, miała cienie pod oczami.

– Oczywiście – powiedziała. – Rozumiem. Dobrze, że przyszliście. Siedzę tu od chwili kiedy… od kiedy się dowiedziałam… siedzę i próbuję zrozumieć… próbuję pojąć, że to prawda.

– Czy nie ma pani nikogo, kto mógłby tu być z panią? – spytał Kollberg.

Potrząsnęła głową.

– Nie mam. Zresztą nie chcę, żeby tu ktoś był.

– A pani rodzice?

Znowu potrząsnęła głową.

– Mama umarła w zeszłym roku. A tatuś dwadzieścia lat temu.

Martin Beck pochylił się i spojrzał na nią badawczo.

– A spała pani trochę? – spytał.