Jakiś samochód zahamował obok. Gunvald Larsson opuścił szybę i zawołał:
– Właź!
Martin Beck z wdzięcznością usadowił się na przednim miejscu.
– Uf – powiedział. – Zaczyna się znowu to utrapienie. Ledwo się zdąży zauważyć, że było lato, a już z powrotem zima. Dokąd jedziesz?
– Na Västmannagatan – odpowiedział Gunvald. – Pogadać z córką tej starej z autobusu.
– Dobrze – powiedział Martin Beck. – Wysiądę przy Sabbatsberg.
Przejechali przez most, minęli starą halę targową.
Suchy śnieg o drobnych płatkach wirował za szybą.
– Taki śnieg zupełnie nie ma sensu – powiedział Gunvald Larsson. – Nietrwały, nie poleży. Kręci się tylko i psuje widoczność.
W odróżnieniu od Martina Becka Gunvald Larsson lubił prowadzić samochód i był dobrym kierowcą.
Kiedy jechali przez Vasagatan w kierunku Norra Bantorget, koło gimnazjum humanistycznego dzielnicy północnej wyminął ich piętrowy autobus linii 47.
– Brr – powiedział Martin Beck. – Po tym wszystkim niedobrze się robi na sam widok takiego autobusu.
Gunvald Larsson obejrzał się za autobusem.
– To nie taki sam – powiedział. – Ten jest niemiecki. Büssing.
W chwilę później zapytał:
– Nie pojechałbyś ze mną do baby Assarssona? Tego z kondomami. Będę tam o trzeciej.
– Nie wiem – odpowiedział Martin Beck.
– Bo myślałem, że jeżeli już jesteś w pobliżu. Parę domów od Sabbatsberg. Później odwiozę cię z powrotem.
– Może. To zależy, kiedy skończę z tą pielęgniarką.
Na rogu Dalagatan i Tegnérgatan zostali zatrzymani przez człowieka w żółtym ochronnym hełmie i z czerwoną chorągiewką w ręce. Na terenie szpitala Sabbatsberg trwały prace związane z poważną rozbudową. Najstarsze zabudowania miały ulec rozbiórce, nowe już wystrzelały w górę. Teraz właśnie rozsadzano wysoki cypel skalny od strony Dalagatan. Gdy huk wybuchów rozsadzających jeszcze rozbrzmiewał echem, Gunvald Larsson powiedział:
– Dlaczego od razu całego Sztokholmu nie wysadzą w powietrze, zamiast to robić kawałek za kawałkiem. Powinni zrobić tak, jak Ronald Keagan, czy jak on się tam zwie, mówi o Wietnamie: wyasfaltować całe to gówno, wymalować żółte pasy, porobić parkingi. Nic gorszego już chyba nie ma, jak kiedy planiści dorwą się do realizacji swoich planów.
Martin Beck wysiadł z samochodu przed wjazdem do tej części szpitala, która położona jest najbliżej Instytutu Eastmana i obejmuje oddział położniczy i klinikę chorób kobiecych. Wyżwirowany placyk przed drzwiami był pusty, ale przez szybę spoglądała na niego kobieta w baranim futerku. Otworzyła drzwi, mówiąc:
– Komisarz Beck? Jestem Monika Granholm.
Ujęła jego rękę żelaznym chwytem i uścisnęła z pasją. Wydawało mu się, że słyszy niemal chrzęst miażdżonych kosteczek własnej dłoni i zastanowił się, czy mając do czynienia z noworodkami Monika również zużywa tyle siły fizycznej.
Wzrostem dorównywała Martinowi, tylko była znacznie okazalsza. Cerę miała świeżą i różową, mocne białe zęby, włosy jasnobrązowe, gęste i faliste, a tęczówki wielkich, pięknych oczu miały ten sam brązowy odcień. Wszystko w niej wydawało się duże, zdrowe i mocne.
Zmarła dziewczyna z autobusu była drobna i wątła i musiała niesłychanie krucho wyglądać przy tej współlokatorce.
Poszli razem w kierunku Dalagatan.
– Czy ma pan coś przeciw temu, żebyśmy wstąpili do „Wasahof” po przeciwnej stronie ulicy? – powiedziała Monika Granholm. – Muszę coś przełknąć, żeby móc mówić.
Pora lunchu już minęła i w restauracji było wiele wolnych stolików. Martin Beck wybrał stolik przy oknie, ale Monika wolała usiąść w głębi lokalu.
– Nie chcę, żeby nas zobaczył ktoś ze szpitala – powiedziała. – Nie wyobraża pan sobie, jakie tam ploty.
Na potwierdzenie tego uczęstowała Martina potężnym wyborem owych plot, z apetytem wsuwając ogromną porcję klopsików i pure z kartofli. Martin Beck zerkał na nią zazdrośnie. On jak zwykle był niegłodny, natomiast źle się czuł i pił kawę, żeby ostatecznie pogorszyć swój stan.
Pozwolił jej nasycić się i zamierzał właśnie skierować rozmowę na zmarłą koleżankę, kiedy Monika odsunęła talerz i powiedziała:
– No więc już. Teraz może pan, komisarzu, pytać, postaram się odpowiedzieć, o ile potrafię. Tylko czy mogę przedtem o jedno spytać?
– Oczywiście – odpowiedział Martin Beck, wyciągając paczkę florid.
Monika potrząsnęła głową.
– Dziękuję, nie palę. Złapaliście już tego szaleńca?
– Nie – powiedział Martin Beck. – Jeszcze nie.
– Bo wie pan, ludzie są okropnie poruszeni. Na naszym oddziale jedna z dziewcząt boi się jeździć do pracy autobusem. Boi się, że nagle zjawi się wariat z pukawką. Od czasu jak się to stało, przyjeżdża do pracy i wraca taksówką. Postarajcie się go złapać.
Poważnie spojrzała na Martina.
– Staramy się.
Skinęła głową.
– To dobrze – powiedziała.
– Dziękuję – powiedział Martin Beck również z powagą.
– Co chce pan wiedzieć o Britt?
– Czy dobrze ją pani znała? Jak długo dzieliłyście mieszkanie?
– Znałam ją lepiej niż ktokolwiek inny. Mieszkałyśmy razem trzy lata, od czasu jak zaczęła pracować w Sabb. To była wspaniała koleżanka i bardzo zdolna pielęgniarka. Umiała ciężko pracować, choć fizycznie była wątła. Znakomita pielęgniarka. Nigdy nie myślała o sobie.
Wzięła dzbanuszek i dolała kawy Martinowi.
– Dziękuję – powiedział. – A nie miała narzeczonego?
– Owszem, bardzo przyjemnego chłopca. Nie byli jeszcze formalnie zaręczeni, ale już mnie przygotowywała na to, że się wkrótce wyprowadzi. Przypuszczam, że zamierzali pobrać się na Nowy Rok. On ma mieszkanie.
– Długo się znali?
Namyślała się obgryzając paznokieć.
– Co najmniej dziesięć miesięcy. On jest lekarzem. Mówi się o dziewczętach, że po to zostają pielęgniarkami, żeby mieć szansę wyjścia za lekarza, ale w wypadku Britt wcale tak nie było. Okropnie była nieśmiała i raczej bała się mężczyzn. Zeszłej zimy miała zwolnienie z powodu niedokrwistości i ogólnego wyczerpania i dość często musiała chodzić na badania kontrolne. Wtedy spotkała Bertila. I od razu płomień. Mówiła zwykle, że to jego miłość ją wyleczyła, a nie jego kuracja.
Martin Beck westchnął zawiedziony.
– Co się panu w tym nie podoba? – spytała podejrzliwie.
– Ależ nic. Czy miała wielu znajomych mężczyzn?
Monika Granholm uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.
– Żadnych, prócz tych, których spotykała w szpitalu. Była bardzo chłodna. Wydaje mi się, że nigdy nikogo nie miała przed Bertilem.
Wodziła palcem po blacie stołu. Potem zmarszczyła czoło i spojrzała na Martina Becka.
– Czy jej życie miłosne pana interesuje? A cóż to ma wspólnego ze sprawą?
Martin Beck wyjął z wewnętrznej kieszeni portfel i położył na stole.
– W autobusie obok Britt Danielsson siedział mężczyzna. Był to policjant nazwiskiem Åke Stenström. Mamy powody, by przypuszczać, że znali się i jechali razem. Interesuje nas, czy panna Danielsson wymieniała kiedyś jego nazwisko.
Wyjął z portfela fotografię Stenströma i podsunął ją Monice Granholm.
– Widziała pani kiedy tego człowieka?
Przyjrzała się fotografii i potrząsnęła głową. Potem przysunęła ją do oczu i jeszcze raz obejrzała.
– Owszem – powiedziała. – W gazetach. Chociaż to zdjęcie jest lepsze.
Oddała fotografię ze słowami: