– Britt nie znała tego człowieka. Na to mogę prawie przysiąc. Absolutnie wykluczone, żeby pozwoliła komuś prócz narzeczonego odwieźć się do domu. Po prostu to nie było w jej stylu.
Martin Beck wsunął portfel do kieszeni.
– Może byli zaprzyjaźnieni i…
Monika energicznie potrząsnęła głową.
– Britt była bardzo poprawna, bardzo nieśmiała i jak już powiedziałam, prawie bała się mężczyzn. Poza tym była po uszy zakochana w Bertilu i na nikogo innego by nie spojrzała. Ani na przyjaciela, ani na żadnego innego. Poza tym byłam jedyną osobą, której się zwierzała, prócz Bertila oczywiście. Opowiadała mi wszystko. Przykro mi, panie komisarzu, ale to chyba pomyłka.
Otworzyła torebkę i wyjęła portmonetkę.
– Muszę wracać do moich osesków. Mam chwilowo siedemnaście sztuk.
Grzebała w portmonetce, ale Martin Beck powstrzymał ją wyciągnięciem ręki.
– Na koszt państwa – powiedział.
Gdy stali przed bramą szpitala, Monika Granholm powiedziała:
– Mogli się oczywiście znać, z dzieciństwa albo ze szkoły na przykład, i spotkać się przypadkiem w autobusie. Tylko tyle mogę przypuścić. Britt mieszkała w Eslöv do dwudziestego roku życia. A skąd pochodził ten policjant?
– Z Hallstahammar – powiedział Martin Beck. – Jak się nazywa ten lekarz, ten Bertil?
– Persson.
– A gdzie mieszka?
– Gillerbacken 22. W Ragsved.
Martin Beck podał jej rękę z wahaniem i dla pewności nie zdjąwszy rękawiczki.
– Proszę podziękować państwu za poczęstunek – powiedziała Monika Granholm, długim krokiem schodząc po pochyłości wzgórza.
XVI
Samochód Gunvalda Larssona stał na Tegnérgatan przed domem numer 40. Martin Beck spojrzał na zegarek i pchnął bramę.
Było dwadzieścia po trzeciej, co znaczyło, że Gunvald Larsson, który zwykle skrupulatnie dotrzymywał terminów, od dwudziestu minut jest u pani Assarsson. I o tej porze zdążył już pewnie wywiedzieć się, jak wyglądało życie doktora Assarssona od pierwszego roku nauki szkolnej.
Technika przesłuchań Gunvalda Larssona oparta była na zasadzie zaczynania od samego początku i dociekania krok za krokiem, metoda, która oczywiście mogła się okazać skuteczna, często jednak była tylko uciążliwa i nudna.
Drzwi mieszkania otworzył mężczyzna w średnim wieku, ubrany w ciemny garnitur i srebrzysty krawat. Martin Beck przedstawił się i pokazał znaczek służbowy. Mężczyzna wyciągnął rękę.
– Ture Assarsson – powiedział. – Jestem bratem… zmarłego. Proszę wejść. Pana kolega już jest.
Zaczekał, aż Martin Beck powiesi płaszcz, i poprzedzając go wszedł w szerokie, rozsuwane drzwi.
– To jest, droga Märto, komisarz Beck.
Salon był duży i dość ciemny. Na niskiej, płowozłotej sofie, mającej co najmniej trzy metry długości, siedziała chuda kobieta w czarnym dżersejowym kostiumie, ze szklanką w ręce. Odstawiła szklankę na stojący przed sofą niski czarny stolik o marmurowym blacie i podała Beckowi rękę, wytwornie zginając dłoń, jak gdyby w oczekiwaniu pocałunku. Martin Beck niezgrabnie ujął bezwładnie zwisające palce i wymamrotał niewyraźnie:
– Wyrazy współczucia, szanowna pani.
Po drugiej stronie marmurowego stolika zgrupowane były trzy różowe niskie fotele; w jednym z nich siedział Gunvald Larsson z dość dziwną miną. Martin Beck, dopiero gdy sam na skutek łaskawego skinienia pani domu usadowił się w takimże fotelu, pojął, co tak gnębi Gunvalda. Ponieważ konstrukcja foteli dopuszczała właściwie tylko wyciągnięcie się w pozycji horyzontalnej, a dziwnie by to wyglądało: prowadzić przesłuchanie leżąc, Gunvald Larsson złożył się jak scyzoryk, co zdawało się bardzo uciążliwe. Twarz mu czerwieniała i ze złością łypał na Martina spośród sterczących przed nim jak alpejskie szczyty kolan.
Martin Beck najpierw podkurczył nogi w lewo, potem w prawo, potem próbował skrzyżować je i wsunąć pod fotel, ale fotel był za niski. W końcu więc ułożył się w takiej samej pozycji jak Larsson.
Wdowa przez ten czas opróżniła szklankę i podała ją szwagrowi do ponownego napełnienia. Szwagier przyjrzawszy się jej badawczo przyniósł z bocznego stolika karafkę i czystą szklankę.
– Pozwoli pan szklaneczkę sherry, komisarzu – powiedział.
Nim Martin Beck zdążył zaprotestować, napełnił szklankę i postawił przed nim.
– Pytałem właśnie panią Assarsson, czy wie, dlaczego jej mąż w poniedziałek wieczorem jechał tym autobusem – powiedział Gunvald Larsson.
– A ja odpowiedziałam panu to samo, co powiedziałam osobnikowi, który był tak nietaktowny, że przesłuchiwał mnie w sprawie męża w sekundę po zawiadomieniu o jego śmierci: że nie wiem.
Uniosła szklankę w kierunku Martina Becka i opróżniła ją jednym łykiem. Martin Beck próbował sięgnąć po swoją szklankę, ale chybił o kilka decymetrów i znowu zapadł się w fotel.
– A wie pani, gdzie małżonek był wcześniej tego wieczoru? – spytał.
Pani domu odstawiła szklankę, wyjęła ze stojącej na stole zielonej szklanej szkatułki papierosa o pomarańczowej gilzie i złotym ustniku, obmacała go, kilka razy stuknęła nim w pokrycie szkatułki, potem odczekała, aż szwagier poda jej ogień. Martin Beck zauważył, że jest niezupełnie trzeźwa.
– Owszem, wiem – powiedziała. – Był na posiedzeniu. Obiad jedliśmy o szóstej, potem przebrał się i koło siódmej wyszedł.
Gunvald Larsson wyjął kartkę i długopis i dłubiąc w uchu długopisem spytał:
– Posiedzenie? A gdzie i jakie?
Assarsson spojrzał na szwagierkę, a ponieważ nie odpowiedziała, wyręczył ją:
– Zebranie kółka koleżeńskiego. Pod nazwą „Wielbłądy”. Kółko składa się z dziewięciu członków, zaprzyjaźnionych od czasu wspólnego pobytu w morskiej szkole kadetów. Spotykali się zwykle u dyrektora Sjöberga na Narvavägen.
– Wielbłądy – powiedział Larsson podejrzliwie.
– Tak – wyjaśnił Assarsson. – Pozdrawiali się zwykle mówiąc „Jak się masz, stary wielbłądzie”; stąd wzięła się nazwa „Wielbłądy”.
Wdowa spojrzała na szwagra krytycznie.
– To stowarzyszenie ideowe – powiedziała. – Uprawiają dobroczynność na wielką skalę.
– Ach tak – powiedział Gunvald Larsson. – Co na przykład uprawiają?
– To tajemnica – powiedziała pani Assarsson. – Nawet my, żony, nie wiemy. Niektóre stowarzyszenia tak postępują. Działają w ukryciu.
Martin Beck, czując na sobie spojrzenie Larssona, powiedział:
– A wie pani, o której dyrektor Assarsson opuścił Narvavägen?
– Wiem, nie mogłam zasnąć i około drugiej wstałam, żeby pociągnąć łyczek przed snem, wtedy zobaczyłam, że Gösty nie ma w domu, więc zadzwoniłam do Śrubki, tak nazywają dyrektora Sjöberga, a Śrubka powiedział, że Gösta wyszedł około wpół do jedenastej.
Urwała i odłożyła papierosa.
– A jak się pani zdaje, dokąd mąż pani jechał autobusem 47? – spytał Martin Beck.
Assarsson spojrzał na niego lękliwie.
– Jechał oczywiście do jakiegoś klienta. Mój mąż był bardzo energiczny i dużo w firmie pracował. Ture zresztą też jest współwłaścicielem. I wcale nierzadko bywało, że załatwiał sprawy firmowe nawet i w nocy. Na przykład gdy ktoś przyjechał z prowincji i miał tylko zanocować w Sztokholmie, i…
Utknęła, podniosła swoją pustą szklankę i obracała ją w palcach.
Gunvald Larsson był zajęty zapisywaniem na kartce.
Martin Beck wyciągnął nogę i roztarł sobie kolano.
– Czy ma pani dzieci? – spytał.
Pani Assarsson podsunęła szklankę szwagrowi, żeby ją napełnił, ale on nie patrząc odstawił szklankę na boczny stolik. Obdarzyła go za to urażonym spojrzeniem, podniosła się z trudem i strzepnęła ze spódnicy popiół z papierosa.