– Nie, komisarzu Peck, nie mam. Mój mąż, niestety, nie mógł obdarzyć mnie dziećmi.
Przez chwilę wpatrywała się błyszczącymi oczami w jakiś punkt za lewym uchem Martina Becka. Mrugnęła parę razy, potem spojrzała na niego samego.
– Czy pana rodzice są Amerykanami, panie Peck? – spytała.
– Nie – odpowiedział Martin Beck.
Gunvald Larsson wciąż pisał. Martin Beck wyciągnął szyję i zajrzał w kartkę. Była zabazgrana podobiznami wielbłądów.
– Panowie wybaczą, komisarzu Peck i Larsson, że się wycofam – powiedziała pani Assarsson i niepewnym krokiem skierowała się ku drzwiom. – Żegnam, bardzo mi było przyjemnie – powiedziała niewyraźnie, zamykając za sobą drzwi.
Gunvald Larsson schował długopis i kartkę zasmarowaną wielbłądami i wygramolił się z fotela.
– Z kim on sypiał? – spytał nie patrząc na Assarssona.
– Z Eivor Olsson, urzędniczką z biura – odpowiedział Assarsson, obrzuciwszy szybkim spojrzeniem zamknięte drzwi.
XVII
Nic pozytywnego o tej nieprzyjemnej środzie nie ma do powiedzenia.
Jak można się było spodziewać, gazety wieczorne dogrzebały się historii ze Schwerinem i przedstawiły ją w wyczerpujących reportażach, naszpikowanych szczegółami i pełnymi sarkazmu przytykami pod adresem policji.
„Śledztwo utknęło na martwym punkcie. Policja cichaczem usunęła najważniejszego świadka. Policja bezwstydnie okłamała prasę i społeczeństwo.”
„Jeżeli prasa i Wielki Detektyw Opinia Publiczna nie otrzymają ścisłych informacji, jak policja może liczyć na ich współpracę?”
Jedyną rzeczą, o której gazety nie wspominały, była śmierć Schwerina, ale wynikało to chyba tylko z długotrwałości procesu składu i druku.
W jakiś sposób udało się im też wywęszyć gorzką prawdę o raczej niezadowalającym stanie miejsca zbrodni, gdy przybyli tam technicy z Laboratorium Kryminologicznego.
„Cenny czas został stracony!”
Na nieszczęście morderstwo masowe zbiegło się z zaplanowanym od kilku tygodni nalotem na kioski i trafiki w poszukiwaniu literatury pornograficznej, godzącej w dobre obyczaje.
Jedna z gazet z uprzejmą skwapliwością na czołowym miejscu wytykała, iż ogarnięty amokiem chory umysłowo morderca biega po mieście, ludność popadła w panikę, świeży ślad stygnie i zaciera się, zaś cała armia duchowych spadkobierców Paulusa Bergströma krąży z tupotem po mieście, ogląda pornograficzne pocztówki i drapiąc się w głowę usiłuje zrozumieć mętną instrukcję Ministerstwa Sprawiedliwości, co należy uznać za obrazę obyczajności, a co nie.
Około czwartej po południu Kollberg przyszedł na Kungsholmsgatan. Miał kryształki lodu we włosach i na brwiach, ponurą minę i plik gazet pod pachą.
– Gdybyśmy mieli tylu informatorów, co pismaków, można by palcem nie ruszyć – powiedział.
– To sprawa pieniędzy – powiedział Melander.
– Wiem dobrze. Ale czy to by pomogło?
– Nie – odrzekł Melander. – Jednak rzecz przedstawia się prosto.
Wystukał popiół z fajki i zagłębił się w swych papierach.
– Rozmówiłeś się ostatecznie z psychologami? – kwaśno spytał Kollberg.
– Tak – odpowiedział Melander nie podnosząc głowy. – Wyciąg w przepisywaniu.
Nowa twarz pojawiła się w kwaterze głównej śledztwa. Jedna trzecia obiecanego wzmocnienia właśnie przybyła. Månsson z Malmö.
Månsson był prawie tego wzrostu co Gunvald Larsson, ale powierzchowność miał znacznie mniej odstraszającą. Przyjechał ze Skåne w ciągu nocy własnym samochodem. Nie dlatego, żeby móc zainkasować marny ekwiwalent: czterdzieści sześć öre za kilometr, ale dlatego, że całkiem słusznie uważał, iż dobrze będzie mieć do własnego rozporządzenia samochód ze znakiem rejestracyjnym „M” regionu Malmö.
Stał teraz przy oknie i wyglądał na ulicę żując jednocześnie wykałaczkę.
– Czy mógłbym się czymś zająć? – spytał.
– Tak. Jest kilka osób, których nie zdążyliśmy przesłuchać. Pani Ester Källström na przykład, wdowa po jednej z ofiar.
– Po majstrze Johanie Källströmie?
– Właśnie. Mieszka na Karlbergsvägen 89.
– A gdzie jest Karlbergsvägen?
– Tam wisi plan – powiedział Kollberg znużonym głosem.
Månsson położył zżutą wykałaczkę na popielniczce Melandera, wyjął nową z wewnętrznej kieszeni i przyjrzał się jej bez najmniejszego entuzjazmu. Chwilę studiował plan miasta, potem włożył płaszcz. W drzwiach odwrócił się i spojrzał na Kollberga.
– Słuchaj…
– Tak, o co chodzi?
– Jest tu jakiś sklep, gdzie można by kupić wykałaczki mentolowe?
– Nie, faktycznie nie wiem.
– Aha – powiedział Månsson przygnębiony.
Nim wyszedł, dorzucił jeszcze wyjaśnienie:
– Bo mają jakoby być takie. Skończyłem właśnie z paleniem.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, Kollberg spojrzał na Melandera i powiedział:
– Jeden jedyny raz widziałem już tego faceta. W Malmö, zeszłego lata. I wtedy powiedział dokładnie to samo.
– O wykałaczce?
– Tak.
– Dziwne.
– Co?
– Że w ciągu przeszło roku nie zdołał się upewnić, czy rzeczywiście są.
– Ech. Beznadziejny jesteś – powiedział Kollberg.
Melander zaczął napychać fajkę. Wciąż nie podnosząc wzroku powiedział:
– Jesteś w złym humorze?
– Cholera, pewnie – odparł Kollberg.
– Nie ma sensu złościć się. Wtedy wszystko nie idzie.
– Łatwo ci mówić – odpowiedział Kollberg. – Bo ty nie masz temperamentu.
Melander na to nie zareagował i konwersacja się urwała.
Wbrew wszelkim twierdzeniom o przeciwnościach Wielki Detektyw Opinia Publiczna działała nieprzerwanie w ciągu popołudnia.
Setki osób telefonowały albo przychodziły osobiście, by powiadomić, że przypuszczalnie jechały tym autobusem, w którym dokonano zbiorowego morderstwa.
Wszystkie te informacje trzeba było przemleć w młynku przesłuchań i w jednym tylko wypadku trud ten nie okazał się daremny.
Pewien mężczyzna, który wsiadł do piętrowego autobusu przy Djurgårdsbron w poniedziałek wieczorem około dziesiątej oświadczył, że gotów jest przysiąc, iż widział Stenströma. Zgłosił to telefonicznie i zameldował się u Melandera, który od razu go wezwał.
Był to człowiek około pięćdziesiątki. Wyglądało na to, że jest zupełnie pewien tego, co mówi.
– A więc pan widział asystenta Stenströma?
– Tak.
– Gdzie?
– Kiedy wsiadłem przy Djurgårdsbron. Siedział po lewej stronie za kierowcą.
Melander przytaknął mu w głębi duszy. Wiadomości o rozmieszczeniu ofiar jeszcze do prasy nie przeciekły.
– Jest pan pewien, że to był on?
– Tak.
– Skąd może pan to wiedzieć?
– Poznałem go. Pracowałem kiedyś jako strażnik nocny.
– Tak – powiedział Melander. – Parę lat temu siadywał pan w westybulu w starym budynku policji przy Agnegatan. Przypominam sobie pana.
– To prawda – powiedział przesłuchiwany ze zdziwieniem. – Ja pana nie poznaję.
– Widziałem pana tylko dwa razy – rzekł Melander. – I nigdy z sobą nie rozmawialiśmy.