Społeczeństwo konsumpcyjne i jego ustawicznie ulegający stresowi obywatele co innego teraz mieli do roboty i do myślenia. Wprawdzie do Bożego Narodzenia pozostawał jeszcze miesiąc przeszło, ale zaczęła się już orgia reklamy i histeria zakupów, szybko i niepowstrzymanie niczym dżuma szerzyła się wzdłuż ozdobionych girlandami ulic handlowych. Epidemia była nieustępliwa i nie można było przed nią uciec. Wgryzała się w domy, przenikała do mieszkań, zatruwała i zwyciężała wszystko i wszystkich na swojej drodze. Dzieci już płakały z wyczerpania, a ojcowie rodzin zadłużeni byli aż do następnego lata. Zalegalizowane oszustwo grasowało na dobre. Szpitale przeżywały wysoką koniunkturę, jeśli chodzi o ataki serca, rozstrój nerwowy i pęknięte wrzody żołądka.
Na posterunkach policji w śródmieściu częste były wizyty zwiastunów wielkiej czeredy świątecznych klientów, tymczasem w postaci pijanych w sztok krasnoludków[1], wyciągniętych z bram i pisuarów publicznych. Na Mariatorget dwaj zmęczeni policjanci upuścili nieprzytomnego krasnoludka do rynsztoka, usiłując go wepchnąć do taksówki.
Podczas awantury, jaka z tego wyniknęła, obaj policjanci zostali ciasno otoczeni przez rozpaczliwie płaczące dzieci i wściekle klnących pijaków. Jeden z policjantów dostał w oko bryłą śniegu, co wprawiło go w zły humor. Wyciągnął pałkę i trzepnąwszy na ślepo trafił w ciekawskiego emeryta.
Wypadło to niezbyt pięknie i stanowiło wodę na młyn policjożerców.
– W każdym społeczeństwie istnieje utajona nienawiść do policji – powiedział Melander. – Trzeba tylko jakiegoś impulsu, żeby została wyzwolona.
– Aha – powiedział Kollberg bez zainteresowania. – A dlaczego tak się dzieje?
– Dlatego, że policja jest złem koniecznym – oznajmił Melander. – Wszyscy ludzie, nawet zawodowi złoczyńcy, wiedzą, że mogą znaleźć się w sytuacji, w której policja będzie jedynym ratunkiem. Złodziej, gdy zbudzi się w nocy, bo usłyszy, że ktoś w jego piwnicy buszuje, co zrobi? Oczywiście, zadzwoni po policję. Lecz jak długo nie zachodzi taka sytuacja, większość ludzi reaguje strachem lub pogardą, gdy policja wkracza w ich życie lub zakłóca ich spokój.
– Na dodatek do innych przykrości – powiedział Kollberg – trzeba jeszcze uważać się za zło konieczne.
– Istota problemu – ciągnął dalej Melander nieustępliwie – polega rzecz jasna na tej paradoksalnej sytuacji, że zawód policjanta wymaga w założeniu najwyższej inteligencji, zupełnie niezwykłych kwalifikacji psychicznych i moralnych od tych, którzy się go podejmą, a jednocześnie nie oferuje nic, co mogłoby przyciągnąć osoby o takich właściwościach.
– Okropne – powiedział Kollberg.
Martin Beck już wielokrotnie słyszał tego rodzaju rozważania i bawiły go w sposób umiarkowany.
– Nie moglibyście gdzie indziej przeprowadzić tej debaty psychologicznej – powiedział niechętnie. – Próbuję myśleć.
– O czym? – spytał Kollberg.
Telefon zadzwonił.
– Beck.
– Tu Hjelm. No, co słychać?
– Zupełnie nic. Między nami mówiąc.
– Czy jeszcze nie zidentyfikowaliście tego bez twarzy?
Martin Beck od dawna znał Hjelma i miał do niego wielkie zaufanie. I nie był w tym odosobniony, wielu uważało, że Hjelm jest jednym z najzręczniejszych techników w sprawach kryminalnych. Tylko trzeba umieć do niego podejść.
– Nie – powiedział Martin Beck. – Nikt się jakoś nie kwapi, by o niego zapytać, a z tych, co się zgłaszają, też nic nie wyciągnęliśmy.
Głęboko zaczerpnął tchu i dodał:
– Nie chcesz chyba powiedzieć, że wy macie coś nowego?
Hjelmowi trzeba było schlebiać, co stanowiło ogólnie znaną prawdę.
– Tak – powiedział z zadowoleniem. – Przyjrzeliśmy mu się trochę, zupełnie ekstra. Spróbowaliśmy odtworzyć bardziej szczegółowy obraz. Który dałby wyobrażenie o żywym osobniku. Chyba nam się udało nadać mu pewien charakter.
Mam powiedzieć „Czy to możliwe?”, myślał Martin Beck.
– Czy to możliwe? – powiedział.
– Istotnie, tak – powiedział Hjelm zadowolony. – Rezultat lepszy, niż oczekiwaliśmy.
Jak daleko ma się teraz posunąć? Powiedzieć: „niebywałe”, „wspaniale”, czy po prostu „świetnie”, a może „znakomicie”. Trzeba by się powprawiać na proszonych kawach Ingi, myślał Martin.
– Znakomicie – powiedział.
– Dziękuję – odpowiedział Hjelm z uznaniem.
– Nie ma za co. A nie mógłbyś opowiedzieć…
– Oczywiście. Dlatego właśnie dzwonię. Najpierw obejrzeliśmy zęby. Nie było to łatwe. Trudno się dostać. Ale uzupełnienia, jakie znaleźliśmy, były wyjątkowo licho zrobione. Nie przypuszczam, żeby to mógł zrobić szwedzki dentysta. Więcej nic nie mam do powiedzenia, jeśli o ten punkt chodzi.
– To już niemało – zauważył Martin Beck.
– Następnie ubranie. Jego garnitur wskazuje na któryś z hollywoodzkich sklepów w Sztokholmie. O ile mi wiadomo, są trzy takie sklepy. Na Vasagatan, na Götgatan i jeden przy St. Eriksplan.
– Dobrze – rzekł Martin Beck lakonicznie.
Teraz nie będzie mógł dłużej kluczyć.
– Owszem, też tak uważam – powiedział Hjelm kwaśno. – Garnitur bardzo brudny. Najwidoczniej nigdy nie był prany, a sądzę, że od dość dawna używał go prawie codziennie.
– Od jak dawna?
– Przypuszczalnie rok.
– Masz coś więcej?
Chwilę trwała cisza. Hjelm zachował co najlepsze na koniec. Pauza była tylko dla zwiększenia efektu.
– Tak – powiedział w końcu. – W marynarce, w kieszeni na piersi miał okruchy haszyszu, a w prawej kieszeni spodni kilka ułamków tabletki preludinu. Analiza pewnych prób pobranych przy obdukcji potwierdza, że ten człowiek był narkomanem.
Znowu efektowna pauza. Martin Beck nic nie powiedział.
– Poza tym miał rzeżączkę w dość zaawansowanym stadium. Według obdukcji.
Martin Beck uzupełnił notatki, podziękował i odłożył słuchawkę.
– Z daleka pachnie światem podziemnym – stwierdził Kollberg. Przez całą rozmowę stał za krzesłem Martina i podsłuchiwał.
– Tak – przyznał Martin – ale odcisku jego palca w naszych rejestrach nie ma.
– Może był cudzoziemcem.
– Możliwe – powiedział Martin. – Tylko co zrobimy z tymi informacjami? Nie powinniśmy ich puścić do prasy.
– Nie – przyznał Melander. – Ale możemy pozwolić, żeby ustnie krążyły między konfidentami i dotarły do znanych narkomanów. Przez personel ochrony przed narkomanią w całym okręgu.
– Hm – powiedział Martin Beck. – Zrób to.
Źdźbło słomy, myślał. Ale cóż nam pozostaje? W ciągu ostatniej doby policja urządziła dwie pokazowe obławy w tak zwanym świecie podziemnym, zakrojone na szeroką skalę. Rezultat był taki, jakiego oczekiwano. Mizerny. Wszyscy przewidzieli ten nalot prócz najbardziej pogrążonych i zrezygnowanych. Ze stu pięćdziesięciu mniej więcej osób zatrzymanych przez policję większość stanowiła typowe okazy kwalifikujące się do natychmiastowego przekazania zakładom zamkniętym, gdyby była wystarczająca liczba tego rodzaju zakładów.
Cichy wywiad jak dotąd nic nie dał, a ci, którzy czuwali nad kontaktami z „bagnem społecznym”, byli przekonani, że konfidenci mówią prawdę twierdząc, iż nikt nic nie wie.
Wiele przemawiało za tym, że tak jest istotnie. Nikt prawdopodobnie nie miałby powodu chronić tego przestępcy.
– Tylko on sam – zauważył Gunvald Larsson, który miał słabość do zbędnych uwag.