Jedno tylko mogli zrobić: zużytkować w pełni materiał, jakim już dysponowali. Ponawiać próby znalezienia broni i przesłuchać wszystkich, którzy mieli jakikolwiek kontakt z ofiarami. Te przesłuchania były udziałem świeżych sił, to jest Månssona i starszego asystenta z Sundsvall, nazwiskiem Nordin. Gunnara Ahlberga nie udało się zwolnić od normalnych obowiązków i przydzielić im. Nie miało to zresztą znaczenia, bo wszyscy byli mniej lub więcej pewni, że te przesłuchania do niczego nie doprowadzą.
Godziny wlokły się bez żadnych wydarzeń. Dzień za dniem mijał. Zrobił się z tych dni cały tydzień, potem zaczął się drugi. Znowu był poniedziałek. Czwarty grudnia, imieniny Barbary. Mroźno i wietrznie; świąteczne podniecenie coraz bardziej przybierało na sile. „Posiłki” nudziły się i zaczynały tęsknić do domu. Månsson do łagodnego klimatu południowej Szwecji, a Nordin do prawdziwej, zdrowej zimy na północy. Żaden z nich nie był przyzwyczajony do życia w wielkim mieście, źle się czuli w Sztokholmie. Różne rzeczy działały im na nerwy, przede wszystkim zgiełk, tłok i nieuprzejmość ludzi. A jako policjantów irytowało ich chuligaństwo i bujnie krzewiąca się drobna przestępczość.
– Nie pojmuję, jak wy tu możecie wytrzymać – mówił Nordin.
Nordin był przysadzisty, łysy, miał krzaczaste brwi i zmrużone brązowe oczy.
– Urodziliśmy się tu – odpowiadał Kollberg. – Nigdy nie żyliśmy inaczej.
– Przyjechałem metrem – mówił Nordin. – Na odcinku od Alvik do Fridhemsplan widziałem co najmniej piętnaście osób, które u nas w Sundsvall policja by natychmiast zatrzymała.
– Brak nam ludzi – stwierdził Martin Beck.
– Wiem, tylko że…
– Tylko co?
– Czy wy nie myślicie o jednym? Ludzie tu są tacy zastraszeni. Zwykli przyzwoici ludzie. Jak spytać o drogę albo poprosić o zapałkę, każdy ucieka prawie. Boją się po prostu. Nikt nie czuje się pewnie.
– To się zdarza każdemu – powiedział Kollberg.
– Mnie nie – zaprzeczył Nordin. – Na ogół nie. Ale wkrótce pewnie i ze mną tak będzie. Czy macie coś dla mnie?
– Dostaliśmy dziwaczną informację – powiedział Melander.
– O czym?
– O tym nie zidentyfikowanym mężczyźnie z autobusu. Jakaś pani z Hägersten. Zadzwoniła i powiedziała, że mieszka w pobliżu garażu, gdzie się schodzą cudzoziemcy.
– Tak, no i co?
– Bywają tam awantury. Ona oczywiście nie użyła słowa awantury. Hałasują, powiedziała. Jeden z najhałaśliwszych to niski, ciemny mężczyzna około trzydziestu pięciu lat. Ubrany w sposób przypominający nieco opis podany w gazetach; i twierdzi, że ten właśnie od pewnego czasu się nie pokazuje.
– Tysiące ludzi nosi takie ubrania – powiedział Nordin sceptycznie.
– Tak – przyznał Melander. – To prawda. Prawie sto procent pewności, że ta informacja nic nie jest warta. Dane tak niejasne, że właściwie trudno sprawdzić. I tak jakoś niepewnie mówiła. Ale jeżeli nic innego nie masz do roboty…
Nie skończył zdania; nabazgrał nazwisko i adres informatorki w notatniku i wyrwał kartkę. Telefon zadzwonił, podał kartkę, podnosząc jednocześnie słuchawkę.
– Proszę – powiedział.
– Zupełnie nieczytelne – stwierdził Nordin.
Melander miał pismo zawiłe i łagodnie mówiąc niewyraźne. Właściwie zupełnie nieczytelne dla osób postronnych. Kollberg przyjrzał się kartce.
– Pismo klinowe – orzekł. – Albo raczej starohebrajskie. Może to Fredrik pisał te teksty znalezione nad Morzem Martwym. Choć taki zmyślny to on nie jest. Ja natomiast jestem jego najznakomitszym interpretatorem.
Szybko przepisał tekst i wręczył Nordinowi mówiąc:
– Masz tu czytelnie napisane.
– Okay – powiedział Nordin. – Mogę tam jechać. Jest jakiś samochód?
– Jest. Ale biorąc pod uwagę nasilenie ruchu i stan dróg powinieneś raczej poprzestać na komunikacji miejskiej. Pojedź 13 albo 23 i wysiądź przy Axelberg.
– Trudno – powiedział Nordin i wyszedł.
– Specjalnie olśniewającego wrażenia to on dziś nie robi – powiedział Kollberg.
– A czy można mieć o to do niego pretensję? – rzekł Martin Beck wycierając nos.
– Pewnie że nie – przyznał Kollberg z westchnieniem. – Dlaczego my tych nieboraków nie odeślemy do domu?
– Bo to nie nasza rzecz – odpowiedział Martin Beck.
– Są tu po to, żeby uczestniczyć w najintensywniejszym polowaniu na człowieka, jakie się kiedykolwiek w tym kraju zdarzyło.
– Dobrze by było… – Kollberg urwał. Nie musiał mówić nic więcej. Bezsprzecznie bardzo by to było korzystne: wiedzieć, kogo się tropi i jak to należy robić.
– Zacytowałem tylko ministra sprawiedliwości – powiedział Martin Beck niewinnie. – Najbystrzejsze umysły, ma pewnie na myśli Månssona i Nordina, pracują bez wytchnienia, aby osaczyć i ująć upośledzonego psychicznie mordercę zbiorowego, którego unieszkodliwienie jest naczelną powinnością tak wobec społeczeństwa, jak wobec każdego pojedynczego obywatela.
– Kiedy on to mówił?
– Pierwszy raz siedemnaście dni temu. A ostatni raz wczoraj. Ale wczoraj miał tylko cztery wiersze na dwudziestej drugiej stronie. Musi być rozgoryczony. Wybory przecież w przyszłym roku.
Melander skończył rozmowę telefoniczną. Czyszcząc wygiętym spinaczem główkę fajki powiedział potulnie:
– Czy nie pora już odłożyć ad acta tego upośledzonego na umyśle masowego mordercę?
Upłynęło z pół minuty, nim Kollberg odpowiedział:
– Tak. Czas już najwyższy. Pora też zamknąć drzwi i wyłączyć telefon.
– A Gunvald jest? – spytał Martin Beck.
– Pan Larsson siedzi w swoim pokoju i dłubie w zębach nożem do papieru.
– Powiedz, żeby wszystkie rozmowy przełączali na niego – rzekł Martin Beck.
Melander wyciągnął rękę po słuchawkę.
– Powiedz przy okazji, żeby coś przysłali – powiedział Kollberg. – Dla mnie trzy francuskie ciastka i kapucynka, dziękuję.
Po dziesięciu minutach przyniesiono kawę. Kollberg zamknął drzwi.
Usiedli, Kollberg popijał kawę i jadł.
– Sytuacja przedstawia się więc następująco – powiedział żując. – Wariat żądny sensacji, morderca, tkwi w szafie komendanta policji. W razie potrzeby wyciągamy go stamtąd i odkurzamy. Robocza hipoteza brzmi mniej więcej tak: osobnik wyposażony w pistolet maszynowy model Suomi trzydzieści siedem zabija dziewięć osób w autobusie. Żadnych powiązań między dziewięcioma osobami nie ma, przypadkiem znalazły się jednocześnie na jednym miejscu.
– Strzelający miał jakiś powód – stwierdził Martin Beck.
– Tak – przyznał Kollberg. – Od początku tak sądzę. Ale nie może istnieć powód, który by usprawiedliwiał zabicie dziewięciu przypadkowo razem się znajdujących osób. A więc właściwym celem było usunięcie jednej z nich.
– Morderstwo było dokładnie zaplanowane – zauważył Martin Beck.
– Jeden z dziewięciu – ciągnął dalej Kollberg. – Ale który z nich? Fredrik, masz listę?
– Nie jest mi potrzebna – odparł Melander.
– Nie, oczywiście. Powiedziałem bez zastanowienia. Zrobimy przegląd?
Martin Beck skinął głową. I rozmowa przekształciła się w dialog między Kollbergiem i Melanderem.
– Gustav Bengtsson – powiedział Melander – czyli kierowca. Jego obecność w autobusie można uznać za umotywowaną.
– Bez wątpienia.
– Prowadził życie wzorowo unormowane. Udane małżeństwo. Nie karany. Dobrze notowany w pracy. Lubiany przez kolegów. Przesłuchiwaliśmy także kilku przyjaciół rodziny. Mówią, że był pilny i solidny. Należał do stowarzyszenia abstynentów. Czterdzieści osiem lat. Urodzony tu, w Sztokholmie.