– Wrogowie? Nie miał. Wpływy? Nie miał. Pieniądze? Nie miał. Motyw pozbawienia go życia? Nie ma. Następny.
– Pomijam ustaloną przez Rönna kolejność numeracji – rzekł Melander. – A więc Hildur Johansson, wdowa sześćdziesiąt dwa lata. Wracała od córki z Västmannagatan do swego mieszkania przy Norra Stationsgatan. Urodzona w Edsbro. Córka była przesłuchiwana przez Larssona, Månssona i… no, mniejsza o to. Żyła w odosobnieniu z emerytury. Niewiele więcej można o niej powiedzieć.
– Owszem, że wsiadła przypuszczalnie przy Odengatan i przejechała tylko sześć przystanków. I że nikt prócz córki i zięcia nie wiedział, że będzie jechać tą właśnie trasą o tej porze. Dalej.
– Johan Källström, pięćdziesiąt dwa lata, urodzony w Västerås. Majster w warsztacie samochodowym Grena na Sibyllagatan. Pracował dłużej i wracał do domu, to zupełnie jasne. I jego małżeństwo też normalne. Interesowały go przede wszystkim samochody i domek letni. Nie karany. Zarabiał sporo, ale nie za wiele. Ci, co go znają, mówią, że prawdopodobnie przyjechał metrem z Östermalmtorg do Centralnego i tam przesiadł się w autobus. Czyli że musiał wsiąść przed domem towarowym Åhléns. Jego szef mówi, że był zdolnym fachowcem i dobrym kierownikiem. Personel warsztatu powiada, że…
– … cisnął podwładnych, a podlizywał się szefom. Ja tam byłem i rozmawiałem z personelem. Następny.
– Alfons Schwerin, czterdzieści trzy lata, urodzony w Minneapolis w USA, z mieszanego małżeństwa szwedzko-amerykańskiego. Przyjechał do Szwecji zaraz po wojnie i został na stałe. Miał małe przedsiębiorstwo trudniące się importem karpackiej sosny na pudła rezonansowe, ale firma ogłosiła upadłość przed dziesięciu laty. Schwerin pił. Siedział dwa razy w Beckomberdze i trzy miesiące w Bogesund za prowadzenie wozu w stanie nietrzeźwym. Trzy lata temu. Kiedy firmę diabli wzięli, został robotnikiem. Ostatnio pracował w zarządzie miasta. Przy naprawie jezdni. Tego wieczoru był w „Strzale” przy Bryggargatan i wracał stamtąd do domu. Nie wypił dużo, pewnie dlatego, że był bez grosza. Mieszkał bardzo nędznie. Prawdopodobnie z restauracji poszedł na przystanek przy Vasagatan. Nieżonaty i nie miał w Szwecji krewnych, koledzy w pracy lubili go. Mówią, że był wesoły i miły, po kieliszku zabawny, i że nie miał ani jednego wroga.
– I widział tego, który strzelał, i zanim umarł, powiedział do Rönna coś niezrozumiałego. Czy dostaliśmy jakąś wypowiedź ekspertów co do tej taśmy?
– Nie. Mohammed Boussie, Algierczyk, zatrudniony w restauracji, trzydzieści sześć lat, urodzony w jakimś miejscu, którego nazwy, trudnej do wymówienia, nie pamiętam.
– Niedbalstwo.
– Od sześciu lat zamieszkały w Szwecji, przedtem w Paryżu. Bez zainteresowań politycznych, niezaangażowany w tym kierunku. Oszczędzał, miał konto bankowe. Znajomi mówią, że był nieśmiały i zamknięty w sobie. Skończył pracę o wpół do jedenastej i wracał do domu. Solidny, ale skąpy i nudny.
– Tak jakbyś siebie samego opisywał.
– Pielęgniarka Britt Danielsson, urodzona w tysiąc dziewięćset czterdziestym w Eslöv. Siedziała obok Stenströma, ale nic nie wskazuje na to, że się znali. Lekarz, z którym chodziła, pracował tej nocy w szpitalu na Söder. Wsiadła prawdopodobnie przy Odengatan, razem z wdową Johansson, wracała do domu. Prosto z pracy poszła do autobusu. Tu nie ma żadnego marginesu. Nie możemy oczywiście być zupełnie pewni, że nie była ze Stenströmem.
Kollberg potrząsnął głową.
– A cóż to za szansa – powiedział. – Dlaczego miałby zajmować się tą mizerotą? Miał w domu wszystko, czego mu było trzeba.
Melander spojrzał na niego nierozumiejącym wzrokiem, ale poniechał pytania.
– Teraz mamy Assarssona. Z wierzchu czyściutki, ale pod spodem nie taki znów ozdobny.
Melander przerwał i zajął się fajką. Potem podjął na nowo:
– Mocno podejrzana figura ten Assarsson. Dwa razy skazany za fałszerstwa podatkowe i raz za obrazę obyczajów, w początku lat pięćdziesiątych. Wykorzystał seksualnie czternastoletnią dziewczynę, zatrudnioną w charakterze gońca. Za każdym razem siedział w więzieniu. Pieniędzy miał pod dostatkiem. W interesach był bezwzględny, we wszystkich innych sprawach także. Wiele osób miało powody, by go nie lubić. Nawet żona i brat uważali go za godnego pogardy. Ale jedno jest jasne: motywy jego obecności w autobusie. Wracał z czegoś w rodzaju zebrania na Narvavägen, a udawał się do kochanki, która nazywa się Olsson i mieszka przy Karlbergsvägen, pracuje w biurze Assarssona. Dzwonił do niej, zapowiedział się. Przesłuchiwaliśmy ją kilkakrotnie.
– Kto ją przesłuchiwał?
– Gunvald i Månsson. Każdy oddzielnie. Mówi, że…
– Chwileczkę. Dlaczego jechał autobusem?
– Prawdopodobnie dlatego, że wypił trochę i bał się prowadzić samochód. A taksówki nie mógł złapać przy takiej niepogodzie. Centrala taksówek nie przyjmowała zgłoszeń, nie było jednego wolnego wozu w całym śródmieściu.
– Okay. Co mówi ta damulka?
– Że Assarsson budził w niej obrzydzenie. Niewydolny, prawie zupełnie impotent. Że robiła to dla pieniędzy i żeby nie stracić pracy. Gunvald odniósł wrażenie, że to prawie prostytutka, flądra, dość tępa. Mówi też, że ona jest podobna do Zsa-Zsy Gabor, nie wiem, kto to jest.
– Pan Larsson i kobiety. Mógłbym napisać powieść pod takim tytułem.
– Månssonowi zeznała, że wyświadczała również przysługi, tak to określa, klientom Assarssona. Na jego rozkaz. Assarsson urodził się w Göteborgu, a wsiadł przy Djurgårdsbron.
– Dzięki, stary. Tak zaczynałaby się moja książka: „Urodził się w Göteborgu, a wsiadł przy Djurgårdsbron”. Wspaniale.
– Każdy początek jest dobry – odpowiedział Melander niewzruszenie.
Martin Beck po raz pierwszy wtrącił się do rozmowy.
– A więc pozostaje tylko Stenström i ten nie rozpoznany.
– Tak – rzekł Melander. – O Stenströmie wiemy tylko, że jechał od Djurgården, dość dziwne. I że miał przy sobie broń. O nie rozpoznanym wiemy tylko, że był narkomanem w wieku od trzydziestu pięciu do czterdziestu lat. Nic więcej.
– Obecność wszystkich pozostałych w autobusie była umotywowana – powiedział Martin.
– Tak.
– Wyjaśniliśmy, dlaczego się tam znajdowali.
– Tak.
– Nadszedł więc moment, by zadać klasyczne już pytanie – rzekł Kollberg. – Co Stenström robił w tym autobusie?
– Trzeba pomówić z dziewczyną – powiedział Martin Beck.
– Z Åsą Torell? Przecież sami z nią rozmawialiście. I potem była jeszcze raz przesłuchiwana.
– Kto ją przesłuchiwał? – spytał Martin Beck.
– Rönn, przeszło tydzień temu.
– Tylko nie Rönn – powiedział Martin do siebie.
– Co masz na myśli? – spytał Melander.
– Rönnowi nic nie można zarzucić – odpowiedział Martin – tylko on nie bardzo się wyznaje, w czym rzecz w tym wypadku. A poza tym on nie miał ścisłego kontaktu ze Stenströmem.
Kollberg i Beck długo spoglądali na siebie w milczeniu, aż wreszcie Melander przerwał ciszę:
– No? Więc co Stenström robił w tym autobusie?
– Miał się tam spotkać z dziewczyną – powiedział Kollberg niechętnie. – Albo z kapusiem.
Rola Kollberga w tego rodzaju przeglądach polegała zawsze na przeciwstawianiu się, ale tym razem robił to bez przekonania.
– Zapominasz o jednym – rzekł Melander. – Od dziesięciu dni obniuchujemy każdy kąt na tym terenie. I nie znaleźliśmy nikogo, kto by przed wypadkiem słyszał o Stenströmie.
– To o niczym nie świadczy. W tej części miasta pełno najdziwniejszych melin i podejrzanych lokali, w takich miejscach policjant nie jest popularny.