– Teraz jednakże jestem pewien, że te dźwięki tworzą całe zdanie, składające się z wielu słów.
– I jak brzmi to zdanie? – spytał Rönn, gotów do zanotowania.
– Bardzo trudno powiedzieć. Naprawdę bardzo trudno. Na przykład mogło to być „drań aj”.
– Drań – powtórzył Rönn ze zdumieniem.
– To tylko przykładowo oczywiście. A jeżeli chodzi o drugą odpowiedź…
– Jakalson?
– Ach, więc panu się wydaje, że to tak brzmiało? Interesujące. Ja tak nie uważam obecnie. Doszedłem natomiast do wniosku, że on wymówił dwa słowa, najpierw „jak”, a potem „alson”.
– Cóż by to mogło znaczyć?
– No, można przypuszczać, że to nazwisko. Alson albo ewentualnie Ålson.
– Jak Alson? Jak Ålson?
– Właśnie! Zupełnie tak to brzmiało. Pan tak samo wymawia i może on mówił tym samym dialektem.
Po kilku sekundach milczenia technik powiedział:
– Choć chyba mało prawdopodobne, żeby istniał ktoś nazywający się Jak Alson albo Jak Ålson, nieprawdaż?
– Mało prawdopodobne – przyznał Rönn.
– To na razie wszystko. Przyślę oczywiście pisemną opinię, razem z tekstem. Myślałem, że lepiej jednak od razu zadzwonić, bo może wypadek jest pilny.
– Dziękuję – powiedział Rönn.
Odłożył słuchawkę i zadumał się nad swymi zapiskami.
Po dojrzałym rozważeniu postanowił nie przedkładać tego wyniku kierownictwu dochodzenia. W każdym razie nie w obecnym stadium.
Mimo że zegarek wskazywał dopiero kwadrans po trzeciej, było zupełnie ciemno, kiedy Kollberg dojechał do Långholmen. Był zmarznięty, zniechęcony, a atmosfera więzienia nie nastrajała go radośnie. Zimny pokój widzeń był odrapany i niegościnny i czekając na nadejście tego, z kim miał się spotkać, Kollberg smętnie krążył od ściany do ściany. Birgersson, człowiek, który zabił żonę, przeszedł długie badania psychiatryczne w Klinice Medycyny Sądowej. We właściwym czasie zostanie pewnie zwolniony od kary i przeniesiony do jakiegoś zakładu.
Po kwadransie mniej więcej drzwi się otworzyły i strażnik w granatowym mundurze wpuścił drobnego, łysawego mężczyznę koło sześćdziesiątki. Mężczyzna zatrzymał się tuż za progiem i ukłonił się grzecznie z uśmiechem. Kollberg podszedł. Podali sobie ręce. Przedstawili się.
Birgersson okazał się przyjemny i łatwy w rozmowie.
– Asystent Stenström? Oczywiście przypominam go sobie. Bardzo sympatyczny. Mogę prosić, by go pan pozdrowił?
– Nie żyje.
– Nie żyje? To niepojęte. Taki młody chłopiec… Jak to się stało?
– O tym właśnie chciałbym z panem pomówić.
Kollberg wyjaśnił wstępnie, o co mu chodzi.
– Przesłuchiwałem wszystko, co nagrane zostało na taśmę – powiedział na zakończenie. – Przypuszczam jednak, że nie zawsze mieliście magnetofon, na przykład przy jedzeniu, przy kawie.
– To prawda.
– A przecież i w takich chwilach rozmawialiście z sobą.
– Oczywiście. A w każdym razie często się to zdarzało.
– O czym?
– O wszystkim właściwie.
– A może natknęliście się na jakiś temat, który Stenströma zdawał się specjalnie interesować?
Birgersson zastanowił się i potrząsnął głową.
– Przeważnie tak sobie tylko pogadywaliśmy. O tym i owym. Coś specjalnego? Co by to mogło być?
– Właśnie chciałbym wiedzieć.
Kollberg wyjął notes znaleziony w domu Åsy, pokazał.
– Czy to panu coś mówi? Dlaczego napisał Morris?
Twarz rozmówcy rozjaśniła się.
– Widocznie gadaliśmy o samochodach. Miałem Morrisa osiem, ten wielki model, wie pan. Pewnie wspomniałem o tym przy jakiejś okazji.
– Aha, w ten sposób. Gdyby panu coś się przypomniało, proszę do mnie zadzwonić. W każdej chwili.
– Stary był mój Morris i nie prezentował się dobrze, ale jak chodził. Moja… żona wstydziła się go. Mówiła, że taki grat, a inni mają nowe samochody…
Zamrugał oczami i umilkł.
Kollberg szybko skończył rozmowę. Gdy strażnik wyprowadził mordercę, do pokoju wszedł młody lekarz w białym kitlu.
– I co pan myśli o Birgerssonie? – spytał.
– Robi przyjemne wrażenie.
– Tak – powiedział lekarz. – On jest okay. Jedyna rzecz jakiej mu było trzeba, to pozbyć się jędzy, z którą się ożenił.
Kollberg spojrzał uważnie na lekarza, schował notatki i wyszedł.
W sobotę wieczorem – było już wpół do dwunastej – Gunvald Larsson marzł, choć miał na sobie najcieplejsze palto, futrzaną czapkę, narciarskie spodnie i buty. Stał w bramie posesji przy Tegbergatan 53 tak cicho i nieruchomo, jak tylko policjant potrafi. Stał tu nie przez przypadek i niełatwo byłoby odkryć go w ciemności.
Tkwił tak już od czterech godzin i to nie pierwszy wieczór, tylko dziesiąty czy jedenasty.
Zamierzał pojechać do domu, gdy zgaśnie światło w pewnych oknach, które miał pod obserwacją. Kwadrans przed północą szary Mercedes z zagraniczną tablicą rejestracyjną zatrzymał się przed bramą domu po przeciwnej stronie ulicy. Jakiś mężczyzna wysiadł, otworzył bagażnik i wyjął z niego walizkę. Potem wszedł na trotuar, otworzył bramę. W dwie minuty później zapaliło się światło za zapuszczonymi roletami w dwóch oknach na parterze.
Gunvald Larsson długim szybkim krokiem przeciął ulicę. Odpowiedni klucz wypróbował już dwa tygodnie temu. Wewnątrz domu zdjął palto i starannie je złożywszy przewiesił przez poręcz marmurowych schodów, a futrzaną czapkę ułożył na palcie. Rozpiął marynarkę i położył rękę na rewolwerze przypiętym do paska.
Od dawna wiedział, że drzwi otwierają się do wewnątrz.
Przez pięć sekund przyglądał się tym drzwiom myśląc: Jeżeli włamię się bez żadnej podstawy prawnej, będzie to przestępstwo służbowe i prawdopodobnie zostanę zawieszony albo nawet zwolniony.
Potem kopnięciem wyłamał drzwi.
Ture Assarsson i mężczyzna, który wysiadł z zagranicznego samochodu, stali rozdzieleni biurkiem. Banalnie rzecz określając wyglądali jak gromem rażeni. Otworzyli właśnie walizkę, leżącą między nimi.
Gunvald Larsson grożąc im pistoletem kończył jednocześnie myśl zaczętą na schodach: A cóż mi to szkodzi, zawsze mogę znowu zgłosić się na morze. Podniósł słuchawkę i nakręcił numer 90 000. Zrobił to lewą ręką, nie opuszczając broni. Nic nie mówił. Tamci dwaj także się nie odezwali.
Cóż tu mogło być do powiedzenia.
W walizce znajdowało się dwieście pięćdziesiąt tysięcy tabletek ze znakiem Ritalina. Na nielegalnym rynku narkotykami przedstawiały wartość miliona szwedzkich koron mniej więcej.
Gunvald Larsson powrócił do swego mieszkania w Bollmora o trzeciej nad ranem w niedzielę. Był kawalerem, mieszkał samotnie. Jak zwykle dwadzieścia minut spędził w łazience przed włożeniem piżamy i pójściem do łóżka.
Otworzył książkę, którą od kilku dni czytał, ale po paru minutach przerwał lekturę i sięgnął po telefon.
Zasadą Gunvalda Larssona było nie myśleć o pracy, gdy był w domu, nie mógł też sobie przypomnieć, by kiedykolwiek dzwonił służbowo już po położeniu się do łóżka.
Po drugim sygnale usłyszał głos Martina Becka.
– Cześć. Wiesz już o Assarssonie?
– Tak.
– Coś mi właśnie przyszło do głowy.
– Co?
– Że może źle rozumowaliśmy. Stenström śledził oczywiście Göstę Assarssona. A ten, kto strzelał, ubił dwie muchy za jednym zamachem. Zabił Assarssona i tego, kto go śledził.