Выбрать главу

Wszyscy pomagali przy zmywaniu, co też zdarzało się tylko w Wigilię.

Potem Martin Beck zapalił świeczki na choince, myśląc przy tym o braciach Assarsson, którzy importowali plastykowe choinki, a pod ich pokrywką – narkotyki. Pili grzane wino z bakaliami i Ingrid powiedziała:

– Chyba pora już wprowadzić konia.

Jak zwykle wszyscy obiecywali, że każdy dostanie tylko jeden prezent, i jak zwykle każdy kupił po kilka.

Martin Beck nie miał konia dla Ingrid, ale dostała w zamian spodnie do konnej jazdy i pieniądze na opłacenie lekcji konnej jazdy w najbliższym półroczu.

On sam między innymi dostał dwumetrowej długości szalik zrobiony na drutach, Ingrid spoglądała wyczekująco. Paczka zawierała płytę. Na plastykowej laminowanej kopercie widniała fotografia tłustego mężczyzny, w dobrze znanym hełmie i mundurze londyńskiego bobby. Miał wielkie nastroszone wąsy, a na wsuniętych za pas rękach szydełkowe rękawiczki o pięciu palcach. Stał przed staroświeckim mikrofonem i sądząc z miny śmiał się na całe gardło. Tekst zamieszczony na kopercie głosił, że bobby nazywa się Charles Penrose, a tytuł piosenki brzmi: „The Adventures of the Laughing Policeman”.

Ingrid przyniosła patefon i ustawiła na podłodze koło krzesła Martina.

– Poczekaj no tylko, jak usłyszysz. Pęknąć można. – Wyjęła płytę z koperty i spojrzała na etykietę. – Pierwsza piosenka nazywa się „Śmiejący się policjant”. Pasuje, co?

Martin Beck nie był zbytnim znawcą muzyki, ale natomiast poznał, że piosenka została nagrana w latach dwudziestych albo trzydziestych, a może wcześniej. Przypomniało mu się, że słyszał tę piosenkę w dzieciństwie i jedna strofka wypłynęła nagle z jego pamięci.

Kiedy ci się spotkać zdarzy Policjanta, co się śmieje, Oceń, jak mu z tym do twarzy, I w nagrodę daj gwineję.

O ile dobrze pamiętał, śpiewał to ktoś w skońskim dialekcie. Po każdej strofce następowała salwa śmiechu, najwidoczniej zaraźliwego, bo Inga, Rolf i Ingrid aż się zanosili.

Martin Beck nie potrafił zdobyć się na odpowiednią minę. Nie udało mu się nawet uśmiechnąć. By nie sprawić zbyt wielkiego zawodu, wstał i odwrócił się plecami, udając, że poprawia świeczki na choince.

Gdy płyta przestała się obracać, wrócił na swoje miejsce. Ingrid patrzyła na niego, wycierała łzy z oczu.

– Tatusiu, przecież ty się wcale nie śmiałeś – powiedziała z wyrzutem.

– Owszem, uważam, że to bardzo zabawne – zapewnił mało przekonującym tonem.

– A teraz tego posłuchaj – powiedziała Ingrid odwracając płytę. – „Jolly Coppers on Parade”.

– Wesołe gliny paradują – przetłumaczył Rolf.

Ingrid widocznie wiele już razy przegrywała płytę, bo włączyła się i śpiewała w duecie ze śmiejącym się policjantem:

There’s a tramp, tramp, tramp At the end of the street It’s the jolly coppers walking on parade And their uniforms are blue And the brass is shining too A finer lot of men were never made…

Choinka pachniała, świeczki płonęły, dzieci śpiewały, a Inga w nowym szlafroku na przemian drzemała i chrupała marcepanowego prosiaczka. Martin Beck pochylił się, oparł ręce na kolanach, brodę na rękach i patrząc na kopertę ze śmiejącym się policjantem myślał o Stenströmie.

Telefon zadzwonił.

W głębi duszy Kollberg wcale nie czuł się zadowolony a tym bardziej wolny. Ale ponieważ trudno byłoby ustalić, czego właściwie zaniedbał, nie było powodu, by psuć wigilijny nastrój niepotrzebnym martwieniem się.

Mieszał starannie składniki grzanego wina, próbował wielokrotnie, nim wreszcie go zadowoliło, siedział przy stole i przyglądał się otaczającej go scenerii, dającej złudne wrażenie idylli. Bodil leżała pod choinką gaworząc. Åsa Torell siedziała na podłodze po turecku, bawiąc się z dzieckiem. Gun snuła się po mieszkaniu z łagodną leniwą nonszalancją, boso, ubrana w coś pośredniego między piżamą a sportowym dresem.

Nałożył sobie porcję suszonego sztokfisza moczonego w mleku. Westchnął z zadowoleniem myśląc o dobrze zasłużonym sycącym, obfitym jedzeniu, jakim się za chwilę zacznie delektować. Wsunął serwetkę za kołnierzyk i udrapował ją na piersi. Nalał sobie pełny kieliszek. Podniósł. Przyjrzał się przezroczystej cieczy. I wtedy właśnie zadzwonił telefon.

Wahał się przez chwilę, potem jednym łykiem opróżnił kieliszek i poszedł do sypialni odebrać telefon.

– Dzień dobry. Nazywam się Fröjd.

– Bardzo mi miło – powiedział Kollberg w błogiej pewności, że nie jest na liście rezerwowych i nawet nowe masowe morderstwo nie zdoła wyciągnąć go na śnieg. Do takich rzeczy są przydzieleni odpowiedni ludzie. Na przykład Gunvald Larsson, temu wypadło być na liście alarmowej, i Martin Beck, który musi ponieść konsekwencje wyższego stanowiska służbowego.

– Pełnię służbę na psychiatrycznym oddziale więzienia Långholmen – powiedział głos w telefonie. – Mamy tu pacjenta, który koniecznie chce z panem rozmawiać. Nazywa się Birgersson. Powiada, że obiecał i że to jest ważne…

Kollberg zmarszczył brwi.

– A czy on mógłby podejść do telefonu?

– Niestety, nie. To wbrew regulaminowi. On przechodzi obecnie…

Twarz Kollberga wydłużyła się smutnie. Nawet w wieczór wigilijny nie obowiązuje prawo do…

– Okay – powiedział – przyjeżdżam – i odłożył słuchawkę.

Żona, która usłyszała ostatnie zdanie, zrobiła wielkie oczy.

– Muszę jechać do Långholmen – powiedział zniechęcony. – I gdzie tu złapać frajera, co by podwiózł o tej porze w Wigilię!

– Ja cię zawiozę – odezwała się Åsa Torell. – Nic nie piłam.

Po drodze nie rozmawiali. Strażnik w wartowni podejrzliwie zlustrował Åsę.

– To moja sekretarka – powiedział Kollberg.

– Sekretarka? Chwileczkę, pozwoli pani, że jeszcze raz spojrzę na legitymację.

Birgersson się nie zmienił. Może robił wrażenie jeszcze bardziej nieśmiałego i niepozornego niż dwa tygodnie temu.

– Więc co pan chce mi powiedzieć? – szorstko spytał Kollberg.

Birgersson uśmiechnął się.

– Może to się wyda głupie – powiedział – ale akurat dziś, teraz, wieczorem, coś sobie przypomniałem. Pan mnie wtedy pytał o samochody, o mego Morrisa. I…

– Tak, i co?

– No więc właśnie, raz jak asystent Stenström i ja mieliśmy przerwę w przesłuchaniu i jedliśmy, opowiedziałem mu pewną historię. Pamiętam, żeśmy wtedy jedli jajecznicę na boczku z ćwikłą. To moja ulubiona potrawa, więc jak dostaliśmy wigilijne jedzenie…

Kollberg przyglądał mu się z absolutną odrazą.

– Pewną historię? – powtórzył pytająco.

– Raczej opowieść z mojego życia. Z czasów, kiedy mieszkaliśmy przy Roslagsgatan, ja i moja…

– Tak, tak – przerwał Kollberg. – Proszę opowiedzieć.

– A więc ja i moja żona. Mieliśmy tylko jeden pokój i w domu zawsze czułem się zdenerwowany, osaczony i niespokojny. Cierpiałem też na bezsenność.

– Hm – powiedział Kollberg.

Gorąco mu było, miał lekki zawrót głowy. A poza tym był spragniony i bardzo głodny. Otoczenie też działało na niego deprymująco, odczuł gwałtowną chęć powrotu do domu. Birgersson wciąż mówił monotonnie i zawile.