Maj Sjöwall
Per Wahlöö
WÓZ STRAŻACKI, KTÓRY ZNIKNĄŁ
Maj Sjöwall
Per Wahlöö
BRANDBILEN SOM FÖRSVANN
1969
Rozdział 1
Mężczyzna, który leżał martwy na schludnie posłanym łóżku, zdjął marynarkę i krawat i powiesił je na krześle przy drzwiach. Buty postawił pod krzesłem, na stopy wsunął czarne skórzane kapcie. Wypalił trzy papierosy z filtrem, zgasił je w popielniczce stojącej na nocnej szafce, po czym położył się na plecach i strzelił sobie w usta.
To już nie wyglądało schludnie.
Jego najbliższym sąsiadem był przedwcześnie emerytowany kapitan, który przed rokiem został przypadkowo postrzelony podczas polowania na łosie. Po wypadku nie mógł spać i często kładł nocami pasjansa. Właśnie kończył Lirę, kiedy za ścianą usłyszał strzał. Natychmiast zadzwonił na policję.
Za dwadzieścia czwarta rano siódmego marca dwaj policjanci patrolowi wyrwali bolce w drzwiach i weszli do mieszkania, w którym mężczyzna leżący na łóżku nie żył od trzydziestu dwóch minut. Dosyć szybko uznali, że z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością popełnił samobójstwo. Zanim wrócili do radiowozu, by poinformować centralę o zejściu śmiertelnym, rozejrzeli się po mieszkaniu, czego właściwie nie powinni byli robić. Oprócz sypialni składało się z jeszcze jednego pokoju, kuchni, przedpokoju, łazienki i garderoby. Nie zauważyli żadnej wiadomości ani listu pożegnalnego. Tylko na bloczku przy telefonie w dużym pokoju widniały dwa słowa. Imię i nazwisko. Obaj dobrze je znali.
„Martin Beck”.
Tego dnia imieniny obchodziła Otylia.
Tuż po jedenastej przed południem Martin Beck opuścił budynek komendy południowej[1] i stanął w kolejce w sklepie monopolowym przy Karusellplan po butelkę nutty solera. W drodze do stacji metra kupił tuzin czerwonych tulipanów i puszkę angielskich herbatników. Ponieważ mamę obdarowano na chrzcie sześcioma imionami, wśród których była Otylia, postanowił ją odwiedzić i złożyć życzenia.
Mama Martina Becka od roku mieszkała w dużym wiekowym domu starców. Zdaniem personelu zbyt wiekowym i nienowoczesnym. Mimo siedemdziesięciu ośmiu lat była samodzielna, żwawa i praktycznie na nic się nie uskarżała. Zdecydowała się na dom starców, ponieważ nie chciała być ciężarem dla swojego jedynego dziecka. Zawczasu zarezerwowała miejsce i kiedy zwolnił się pokój, co było równoznaczne ze śmiercią pensjonariusza, pozbyła się większości swoich rzeczy i przeniosła tutaj. Od dziewiętnastu lat, od śmierci męża, miała oparcie tylko w Martinie Becku, którego od czasu do czasu nękały wyrzuty sumienia, że sam się nią nie zaopiekował. W głębi duszy był jej wdzięczny, że wzięła sprawy w swoje ręce, nie prosząc go o radę.
Idąc ciemnym korytarzem, minął małą ponurą świetlicę, w której ani razu nikogo nie widział, zatrzymał się przed drzwiami do pokoju matki, zapukał i wszedł. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. Miała przytępiony słuch, nie usłyszała pukania. Rozpromieniona, odłożyła książkę i zaczęła się podnosić.
Martin Beck szybko do niej podszedł, pocałował w policzek i delikatnie usadził na krześle.
– Nie będziesz się teraz krzątać z mojego powodu. – Położył kwiaty na jej kolanach, na stole postawił butelkę wina i puszkę herbatników. – Wszystkiego najlepszego, mamusiu!
Rozwinęła bukiet z papieru.
– Ach, jakie piękne kwiaty! I herbatniki. I wino, prawda? Tak, sherry. Mój kochany. – Wstała i mimo protestów Martina Becka podeszła do szafki, wyjęła srebrny wazon i napełniła go wodą z kranu nad umywalką. – Nie jestem jeszcze taka stara i niedołężna, żebym nie mogła utrzymać się na nogach. Siadaj. Napijemy się sherry czy kawy?
Zdjął kapelusz i jesionkę i usiadł.
– Co wolisz.
– Wobec tego zrobię kawę. A na sherry zaproszę koleżanki, żeby się pochwalić, jakiego mam wspaniałego syna. Każdy powód do radości jest dobry.
Martin Beck przyglądał się jej w milczeniu. Włączyła elektryczną kuchenkę, nalała wody, wsypała kawę. Drobna i krucha, za każdym razem, kiedy ją odwiedzał, wydawała się mniejsza.
– Nie nudzisz się, mamo?
– Ja? Skąd, nigdy się nie nudzę.
Odpowiedziała zbyt szybko i gładko, więc jej nie uwierzył. Zanim usiadła, postawiła dzbanek na kuchence i wazon z kwiatami na stole.
– Nie martw się o mnie – dodała. – Mam mnóstwo zajęć. Czytam, rozmawiam z koleżankami, robię na drutach. Czasami jeżdżę do miasta. Aż przykro patrzeć, co oni wyburzają. Wiesz, że rozebrali budynek, gdzie tata miał firmę?
Martin Beck pokiwał głową. Ojciec prowadził niedużą firmę przewozową w parafii Klary. Teraz wznosił się tam kompleks handlowy ze szkła i betonu. Zerknął na fotografię ojca, stojącą na komodzie obok łóżka. Została zrobiona w połowie lat dwudziestych, kiedy Martin Beck miał kilka lat. Ojciec był jeszcze młodym mężczyzną o jasnym spojrzeniu, lśniących czarnych włosach, które czesał z przedziałkiem, i wystającym podbródku. Rzekomo Martin Beck był do niego podobny, ale on sam nie dopatrzył się żadnych podobieństw No, może nie licząc wyglądu. Zapamiętał ojca jako szczerego i beztroskiego, powszechnie lubianego, skorego do śmiechu i żartów. Siebie określiłby jako nieśmiałego nudziarza. Ojciec pracował wtedy na budowie. Potem zaczął się kryzys, ojciec stracił pracę i dosyć długo był bezrobotny. Matka Martina Becka nigdy nie zapomniała o latach nędzy i wyrzeczeń. Mimo że później nieźle im się powodziło, nie przestawała się martwić o finanse. Nadal kupowała sobie coś nowego tylko wówczas, kiedy naprawdę musiała; ubrania i parę mebli, które zabrała z domu, nadgryzł ząb czasu.
Martin Beck próbował dawać matce pieniądze, regularnie proponował, że będzie opłacał jej pobyt w domu starców, ale odmawiała. Była dumna i uparta, chciała sama sobie radzić.
Kawa się zagotowała. Zdjął dzbanek z kuchenki i pozwolił się obsłużyć. Mama zawsze mu dogadzała i wyręczała we wszystkim. Nie oczekiwała od niego pomocy w zmywaniu ani w ścieleniu jego łóżka. Pojął złe strony tej troskliwości dopiero wtedy, kiedy się wyprowadził. Okazało się, że ma dwie lewe ręce.
Z rozbawieniem patrzył na matkę, jak wkłada do ust kostkę cukru i łyczkami pije kawę. Nigdy dotąd tego nie robiła. Pochwyciła jego spojrzenie.
– Na starość można sobie pofolgować. – Odstawiła filiżankę i wyprostowała się, luźno splatając na kolanie szczupłe dłonie, poznaczone brązowymi plamkami. – No, opowiadaj, co tam słychać u moich wnuków.
Martin Beck bardzo się pilnował, żeby w rozmowach z matką wyrażać się o dzieciach w samych superlatywach, ponieważ w jej opinii były najmądrzejsze, najzdolniejsze i najpiękniejsze na świecie. Często miała mu za złe, że nie uświadamia sobie ich zalet, ba, zarzucała mu nawet, że jest nieczułym, niedobrym ojcem. Według jego trzeźwej, jak mniemał, oceny, córka i syn niczym się nie różnili od rówieśników. Lepszy kontakt miał z szesnastoletnią Ingrid, bystrą i inteligentną, która świetnie sobie radziła w szkole i w gronie kolegów. Rolf, niebawem trzynastoletni, był leniwy, skryty, kompletnie niezainteresowany szkołą ani czymkolwiek innym, pozbawiony jakichś szczególnych zdolności. Martin Beck martwił się jego rozmamłaniem, miał jednak nadzieję, że to kwestia wieku i że z czasem Rolf obudzi się z letargu. Ponieważ nie przyszło mu do głowy nic pozytywnego o synu, czym mógłby się podzielić z matką, wolał nic nie mówić, zwłaszcza że nie uwierzyłaby mu, gdyby powiedział, jak jest.
Kiedy pochwalił się ostatnimi osiągnięciami Ingrid w szkole, matka ni stąd, ni zowąd spytała: