Zachrisson pokręcił głową.
– Nic. Przed chwilą zakończyli jakąś imprezkę na piętrze. Wygląda na to, że uderzyli w kimono.
– A Malm?
– Też kima. Zgasił światło trzy godziny temu.
– Był sam?
– Tak jakby.
– Tak jakby? Czy ktoś wychodził z domu?
– Nikogo nie widziałem.
– A co widziałeś?
– Odkąd tu jestem, weszły trzy osoby. Jeden chłopak i dwie dziewczyny. Przyjechali taryfą. Chyba byli na tej imprezce.
– Chyba?
– Skąd mam wiedzieć? Przecież…
Zachrissonowi tak szczękały zęby, że ledwie mówił. Gunvald Larsson obrzucił go krytycznym spojrzeniem.
– Przecież co?
– Przecież nie mam rentgena w oczach – wydukał ponuro Zachrisson.
Gunvald Larsson przejawiał rygorystyczne zapędy i mało go obchodziły ludzkie słabości. Nie cieszył się popularnością wśród podwładnych, wielu się go bało. Gdyby Zachrisson znał go ciut lepiej, nigdy by sobie nie pozwolił na takie zachowanie. Ale nawet Gunvald Larsson nie mógł nie zauważyć, że Zachrisson jest wykończony i zziębnięty i że przez kilka najbliższych godzin nie poprawi się ani jego kondycja, ani spostrzegawczość. Wiedział, co z tym fantem zrobić, nie zamierzał jednak puszczać niczego płazem. Chrząknął, poirytowany.
– Zimno ci?
Zachrisson zaśmiał się głucho, strzepując z rzęs kryształki lodu.
– Zimno – odparł z lekką ironią. – Czuję się jak trzech młodzieńców w piecu ognistym[3].
– Nie jesteś tu po to, żeby dowcipkować. Jesteś na służbie.
– Przepraszam, ale…
– Na służbie trzeba się między innymi porządnie ubrać i od czasu do czasu poruszać. Żeby się nie zamienić w pieprzonego bałwana, kiedy coś się stanie. Nie wiem, czy wtedy byłoby ci do śmiechu…
Zachrissonowi zrzedła mina. Speszony, zadygotał z zimna i rzekł pojednawczo:
– Jasne, okej, ale…
– Okej?! Tak się składa, że mnie powierzono to zadanie, a ja nie toleruję partaczy!
Zaledwie dwudziestotrzyletni Zachrisson był zwykłym posterunkowym, przydzielonym do zespołu prewencji w drugim dystrykcie. Dwadzieścia lat starszy Gunvald Larsson był śledczym wydziału do spraw przemocy fizycznej policji sztokholmskiej. Zachrisson już otwierał usta w odpowiedzi, kiedy Gunvald Larsson podniósł swoją wielką prawą dłoń.
– Ani słowa więcej! Szoruj na komisariat przy Rosenlundsgatan i napij się kawy. Punktualnie za pół godziny masz być z powrotem, rozmrożony i gotowy. No, zmiataj!
Zachrisson odszedł. Gunvald Larsson zerknął na zegarek i mruknął pod nosem:
– Żółtodziób.
Okręcił się na pięcie, przedarł przez krzaki i zaczął wspinać na skałę. Mełł przekleństwa, ilekroć grube gumowe podeszwy jego włoskich zimowych butów traciły przyczepność na oblodzonych kamieniach.
Zachrisson miał rację, że na szczycie nie można się było schronić przed bezlitosnym północnym wiatrem, a on miał rację, że właśnie tutaj był najlepszy punkt obserwacyjny. Nic, co dzieje się w domu i jego najbliższym sąsiedztwie, nie umknie jego uwagi. W oknach, których szyby częściowo lub całkowicie pokrywały kwiaty mrozu, było ciemno. Dym z komina – jedyna oznaka życia – gnał ku czarnemu bezgwiezdnemu niebu, postrzępiony przez wiatr.
Gunvald Larsson odruchowo przestępował z nogi na nogę i poruszał palcami w skórzanych rękawiczkach. Zanim został policjantem, pływał. Najpierw we flocie, później na frachtowcach kursujących po północnym Atlantyku. Dzięki zimowym wachtom na otwartych mostkach wiedział, jak nie dać się mrozom. Poza tym był specjalistą od tego rodzaju zadań, mimo że ostatnio najczęściej zajmował się ich koordynacją. Po chwili zauważył w prawym oknie na piętrze słaby blask, jakby ktoś zapalił zapałkę. Może żeby przypalić papierosa albo zerknąć na zegarek.
Rutynowo zerknął na swój. Cztery po jedenastej. Zachrisson opuścił stanowisko szesnaście minut temu. Pewnie siedzi teraz w świetlicy w komisariacie, trąbi kawę i użala się mundurowym kolegom, którzy skończyli służbę. Krótka radość, bo najpóźniej za siedem minut musi wracać. Jeśli nie chce się narazić na opieprz stulecia, pomyślał posępnie Gunvald Larsson. Zastanawiał się przez chwilę, ile osób może teraz przebywać w domu. W starej drewnianej chałupie znajdowały się cztery mieszkania, dwa na parterze i dwa na piętrze. To na piętrze po lewej zajmowała niezamężna trzydziestoletnia kobieta z trójką dzieci, które miały różnych ojców. Tyle z grubsza wiedział o tej pani. Więcej nie musiał. Pod nią od blisko pół wieku mieszkało małżeństwo siedemdziesięciolatków. Wszyscy prócz nich często zmieniali adresy. Mężczyzna pił i mimo szacownego wieku był stałym klientem aresztu w najbliższym komisariacie. Na piętrze po prawej rezydował młody człowiek, znany z bardziej kryminalnych powodów niż chroniczne, cosobotnie opilstwo. Liczył dwadzieścia siedem wiosen i zdążył odsiedzieć sześć wyroków różnej długości. I z różnych paragrafów. Od prowadzenia w stanie nietrzeźwym i samowoli karalnej po włamania i pobicia. Nazywał się Roth i to on balował w towarzystwie dwóch dziewczyn i jednego kolesia. Już wyłączyli gramofon i zgasili światło. Albo spali, albo kontynuowali zabawę w inny sposób. I to w jego mieszkaniu ktoś zapalił zapałkę.
Niżej, na parterze po prawej, mieszkał osobnik, którego Gunvald Larsson obserwował. Znał jego nazwisko, wiedział, jak wygląda, ale żeby było śmieszniej, nie miał bladego pojęcia, dlaczego nie wolno go spuszczać z oka.
Sprawy przedstawiały się następująco: Gunvald Larsson był według egzaltowanego określenia dziennikarzy tropicielem morderców, a ponieważ ostatnio nie napatoczył się żaden morderca, wypożyczył go inny wydział, żeby prócz rutynowych obowiązków zajął się obserwacją rzeczonego mężczyzny. Przydzielono mu czterech ludzi i polecono „dopilnować, by obiekt nie zniknął i w nic się nie wpakował, i zwrócić uwagę na to, z kim się spotyka”.
Gunvald Larsson nie spytał, o co chodzi. Pewnie o narkotyki. Obecnie wszystko zdawało się mieć związek z narkotykami.
Obserwacja trwała od dziesięciu dni. Obserwowany wszedł w kontakt z jednym kurwiszonem i dwiema półlitrówkami czystej.
Gunvald Larsson popatrzył na zegarek. Dziewięć po jedenastej. Jeszcze osiem minut.
Ziewnął i kiedy uniósł ręce, żeby nimi pomachać dla rozgrzewki, dom eksplodował.
Rozdział 3
Pożar poprzedził ogłuszający huk. Wyleciały okna w mieszkaniu na parterze po prawej, odpadł wielki płat ściany szczytowej, z rozbitych szyb buchnęły błękitne jęzory ognia. Gunvald Larsson zamarł na szczycie skały z uniesionymi ramionami jak posąg Zbawiciela. Błyskawicznie się otrząsnął i puścił w dół zbocza. Potykając się i klnąc, przebiegł przez ulicę i zatrzymał się przed domem. W tym czasie płomienie przybrały kolor pomarańczowy i żwawo pięły się po drewnianych ścianach. Miał wrażenie, że po prawej dach już się załamuje, jakby runęła część fundamentów. Mieszkanie na parterze zajęło się w kilka sekund i zanim dopadł schodów przed drzwiami wejściowymi, zaczęły się palić pokoje na piętrze.
Szarpnięciem otworzył drzwi na klatkę i od razu zrozumiał, że jest za późno. Drzwi po prawej wypadły z zawiasów i zatarasowały przejście. Płonęły jak ogromne polano, ogień wspinał się po drewnianych stopniach. Uderzyła go fala gorąca. Osmalony i oślepiony, chwiejnie się wycofał. Z wnętrza domu dobiegały krzyki ludzi wijących się z bólu lub lęku przed śmiercią. Z tego, co wiedział, w środku było co najmniej jedenaście osób, zamkniętych w piekielnej pułapce. Przypuszczalnie kilka już nie żyło. Z okien na parterze jak z palnika bluzgały snopy ognia.