Pasażerowie opuścili pokład i gęsiego ruszyli do wyjścia.
Kollberg gwizdnął pod nosem. Na rejs specjalny załapał się nie byle kto. Pierwszy kroczył przysadzisty brunet w nienagannym ciemnym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i lśniących czarnych butach. Rosyjski dyplomata na eksponowanym stanowisku. Kollberg zapamiętał go sprzed pięciu lat, kiedy przyjechał do Szwecji z oficjalną wizytą. Teraz był jakąś polityczną szychą w Paryżu albo w Genewie, albo gdzieś tam. Dwa metry za nim szła jego piękna małżonka, a cztery metry za nią Samir Malghagh vel Lasalle. W każdym razie rysopis się zgadzał. Miał pilśniowy kapelusz i niebieski garnitur z szantungu.
Kollberg przepuścił Rosjanina, po czym odruchowo odwrócił głowę, żeby rzucić okiem na małżonkę. Była naprawdę ładna. Skrzyżowanie Tatiany Samojłowej, Juliette Greco i Gun Kollberg.
To spojrzenie okazało się największą pomyłką w jego życiu.
Skacke źle je zrozumiał.
Kollberg błyskawicznie popatrzył na słynnego Libańczyka, czy kim tam teraz był, podniósł prawą dłoń do ronda kapelusza i postąpił pół kroku naprzód.
– Excusez moi, monsieur Malghagh…
Mężczyzna przystanął, pokazał w uśmiechu bielusieńkie zęby i z pytającą miną też podniósł prawą dłoń do ronda kapelusza.
W tym momencie Kollberg dostrzegł kącikiem oka, co się święci za jego plecami. Skacke zagrodził drogę rosyjskiemu dyplomacie, a ten po prostu go odepchnął, zapewne przekonany, że ma do czynienia z natrętnym reporterem. Było przecież po praskiej wiośnie, w Czechosłowacji trwał kryzys. Skacke się zachwiał, niewiele brakowało, żeby upadł, i wyciągnął spod marynarki walthera kaliber 7.65.
– Skacke, do jasnej cholery!!! – wrzasnął Kollberg.
Ledwie Malghagh zobaczył pistolet, twarz mu stężała i na ułamek sekundy w ciemnobrązowych oczach pojawiły się zdumienie i strach. W jego dłoni błysnął nóż. Pewnie ukrywał go w prawym rękawie, pomyślał Kollberg. Ostrze miało co najmniej dwadzieścia centymetrów długości i półtora centymetra szerokości.
Kollberg w lot pojął, że mężczyzna chce mu podciąć gardło, i tylko dzięki wprawie i refleksowi zdążył się osłonić ramieniem. Napastnik z maestrią obrócił nóż w dłoni i zaatakował niżej. Kollberg poczuł pchnięcie tuż pod żebrami na lewo od przepony. Nóż wszedł jak w masło, pomyślał, zginając się wpół, świadomy, co robi i dlaczego. Wiedział, że w ten sposób na kilka sekund przyblokuje przeciwnika. Na ile? Pięć, może sześć.
W tym czasie kompletnie ogłupiały Skacke kciukiem odbezpieczył pistolet i kiedy Malghagh, czy jak mu tam, wyciągnął nóż po ciosie i Kollberg upadł z pochyloną głową, żeby osłonić tętnicę szyjną, wycelował i strzelił.
Trafił Lasalle’a, czy jak mu tam, w klatkę piersiową. Bandzior runął na plecy i znieruchomiał na marmurowej posadzce. Nóż wyleciał mu z dłoni.
Wszyscy znieruchomieli. Skacke stał z wyprostowaną ręką, celując po odrzucie ukośnie w górę, mężczyzna w garniturze z szantungu leżał z rozrzuconymi ramionami, Kollberg, zwinięty w kłębek, przyciskał dłońmi okolice przepony. Inni zamarli w niemym osłupieniu.
Po dłuższej chwili Skacke podbiegł do Kollberga i klęknął przy nim z pistoletem w ręku.
– Co z tobą? – spytał zdyszany.
– Źle.
– Dlaczego na mnie spojrzałeś? Myślałem…
– Mało brakowało, żebyś rozpętał trzecią wojnę światową – szepnął Kollberg.
Potem oczywiście zapanował chaos, wybuchła panika, ludzie krzyczeli i bezładnie się miotali jak zwykle, kiedy jest po wszystkim.
Ale dla Kollberga nie było po wszystkim. W karetce mknącej na sygnale do szpitala w Mörby bał się, że to już koniec. Spojrzał na mężczyznę w garniturze z szantungu na noszach obok. Leżał metr od niego, w jego oczach były ból i śmiertelny strach. Usiłował podnieść rękę, prawdopodobnie chciał się przeżegnać. Z miernym skutkiem. Ledwie drgnęła.
Ha! Skonasz przed ostatnim namaszczeniem, pieprzony mańkucie, pomyślał bezbożnie Kollberg.
Miał rację. Mężczyzna zmarł, zanim dojechali do szpitala. Kiedy karetka zaczęła zwalniać, opadła mu szczęka, z ust trysnęła krew.
Kollberg panicznie się bał, że umrze. To niesprawiedliwe, pomyślał tuż przed utratą przytomności. Guzik mnie obchodziła ta sprawa. Gun czeka…
– Czy on umrze? – spytał Skacke.
– Nie – odpowiedział lekarz. – W każdym razie nie z tego powodu. Ale będzie mógł panu podziękować dopiero za miesiąc albo dwa.
– Podziękować?
Skacke pokręcił głową i podszedł do telefonu.
Miał do kogo dzwonić.