Выбрать главу

Martin Beck znał odpowiedź na to pytanie.

W końcu lat pięćdziesiątych korpus policyjny w Sztokholmie przeszedł znaczny wstrząs.

Nowe kierownictwo, świeże prądy, myślący po wojskowemu nie byli już tak popularni, a reakcyjnych poglądów nie poczytywano już wyłącznie za zasługę. Przemiany w gmachu komendy głównej rozprzestrzeniły się do pewnego stopnia po komisariatach, przechodzenie na wyższe szczeble przestało być kwestią rutyny, zaś pewne zjawiska, między innymi pruski styl w policji porządkowej, ustąpiły przed łagodnym naporem procesu demokratyzacji. Nyman był jednym z wielu, przed którymi otwarła się przepaść.

Pierwsza połowa lat sześćdziesiątych to był okres sprzyjający w historii sztokholmskiej policji, myślał Martin Beck. Wszystko zdawało się rozwijać i zmieniać ku lepszemu, rozsądek był na drodze do zwycięstwa nad skostnieniem i kumoterstwem, baza rekrutacji została rozszerzona, nawet stosunek do społeczeństwa uległ zmianie. Lecz upaństwowienie w roku 1965 przerwało pozytywny układ. Od tego czasu wszelkie nadzieje zawodziły, a dobre zasady złożono ad acta.

Dla Nymana nastąpiło to jednak za późno. Siedem lat minęło od czasu, gdy kierował komisariatem.

Ostatnio bywał przeważnie zatrudniony przy planowaniu obrony cywilnej i tym podobnych sprawach. Ale opinii eksperta w sprawach porządkowych nikt nie zdołał mu odebrać i zawsze bywał pilnie poszukiwany jako specjalista w związku z licznymi wielkimi demonstracjami w końcu lat sześćdziesiątych.

Martin Beck podrapał się w kark i przeczytał do końca swe nic nie mówiące notatki.

Ożenił się w roku 1935, dwoje dzieci, córka Annelotte, urodzona 1943, i syn Stefan, urodzony 1956.

W roku 1970 przeniesiony na emeryturę, przedwcześnie z powodu choroby.

Martin Beck wziął długopis i napisał:

Zmarł w Sztokholmie 3 kwietnia 1971.

Raz jeszcze przeczytał całość. Spojrzał na zegarek. Za dziesięć siódma. Ciekawe, jak tam idzie Rönnowi.

11

Miasto budziło się, ziewało, przeciągało.

Robił to i Gunvald Larsson. Obudził się, ziewnął i przeciągnął. Potem położył wielką włochatą rękę na elektrycznym budziku, odrzucił koc i spuścił z łóżka kosmate nogi.

Włożył szlafrok, pantofle i podszedł do okna, by sprawdzić pogodę. Ciepło, przejaśnienie, plus trzy stopnie. Osiedle podmiejskie, w którym mieszkał, nazywało się Bollmora i składało się z kilku wysokościowców wzniesionych w lesie.

Spojrzał w lustro i zobaczył bardzo wysokiego blondyna, wciąż mającego metr dziewięćdziesiąt dwa wzrostu, ale ważącego obecnie już sto pięć kilo. Robił się z każdym rokiem cięższy, lecz nie tylko muskuły sprawiały teraz, że biały jedwab się naprężał. Był jednak w dobrej formie i czuł się silniejszy niż kiedykolwiek, a to wcale niemało znaczyło. Przez kilka sekund wpatrywał się we własne porcelanowo-niebieskie oczy pod zmarszczonym czołem. Odgarnął jasne włosy, rozwarł wargi i przyjrzał się swym dużym mocnym zębom.

Przyniósł ze skrzynki poranną prasę i poszedł do kuchni przygotować śniadanie. Zaparzył herbatę Twinings Irish Breakfast, przypiekł grzanki, ugotował dwa jajka, wyjął masło, ser cheddar i trzy gatunki szkockiej marmolady.

Jedząc przeglądał dzienniki.

Szwecji nie powiodło się na mistrzostwach świata w hokeju na lodzie, a teraz kierownictwo drużyny, trenerzy i gracze wykazywali brak sportowej postawy, publicznie wytaczając przeciw sobie oskarżenia. Wrzawę podnoszono także w telewizji, gdzie centralne monopolistyczne kierownictwo zrobiło widać wszystko, by utrzymać kontrolę nad przekazem wiadomości we wszystkich kanałach. Cenzura, myślał Gunvald Larsson. W miękkich rękawiczkach. Typowe dla społeczeństwa rządzonego kapitalistycznie.

Największą nowiną było, że czytelników oczekuje sposobność ochrzczenia trzech małych niedźwiadków w Skansenie. Na mniej poczesnym miejscu konstatowano z rezygnacją, że badania wojskowe wykazały, iż rezerwiści w wieku lat czterdziestu mają lepszą kondycję fizyczną niż osiemnastoletni rekruci, a na stronie wiadomości kulturalnych – gdzie ryzyko, że zajrzą tam niekompetentni czytelnicy, nie istniało – zamieszczono artykuł o Rodezji.

Przeczytał go popijając herbatę i jedząc jajka plus osiem kromek chleba.

Gunvald Larsson nigdy nie był w Rodezji, ale wiele razy w Afryce Południowej, w Sierra Leone, Angoli i Mozambiku. Był w owym czasie marynarzem i już wtedy wiedział, co ma myśleć.

Skończył posiłek, zmył naczynia, wrzucił gazety do torby na śmiecie. Ponieważ była sobota, przed posłaniem łóżka zmienił prześcieradła. Potem starannie wybrał i równo ułożył części garderoby, w które zamierzał ubrać się tego dnia. Zdjął szlafrok, poszedł wziąć prysznic.

Jego kawalerskie mieszkanie świadczyło o dobrym smaku i upodobaniu do wysokiej jakości. Meble, dywany, firanki, wszystko od białych włoskich pantofli rannych, aż do kolorowego ruchomego telewizora marki Nordmende było w najlepszym gatunku.

Gunvald Larsson był pierwszym asystentem w sztokholmskiej komisji zabójstw i nigdy nie miał się wspiąć wyżej po szczeblach drabiny służbowej. Właściwie dziwne nawet, że go dotąd nie wyrzucono. Koledzy uważali, że jest dziwny, i prawie wszyscy go nie lubili. On sam niecierpiał nie tylko swych kolegów, ale również własnej rodziny i środowiska, z którego pochodził, to jest wyższej klasy. Jego rodzeństwo traktowało go z największym niesmakiem. Po części z racji jego odmiennych poglądów, przede wszystkim jednak dlatego, że był policjantem.

Biorąc prysznic zastanawiał się, co by było, gdyby dziś umarł.

Nie kryło się w tym żadne przeczucie. Takie myśli przychodziły mu do głowy co rano, od ósmego roku życia, miewał je wtedy przy myciu zębów, nim się niechętnie powlókł do szkoły przy Stureplan.

Lennartowi Kollbergowi coś się śniło. Nie był to przyjemny sen, podobne zdarzały mu się już i przedtem, i gdy się obudził mokry od potu, mawiał do Gun:

– Obejmij mnie, taki miałem koszmarny sen.

I Gun, która od pięciu lat była jego żoną, otaczała go ramionami, a on natychmiast o wszystkim zapominał.

We śnie jego córka, Bodil, stała w otwartym oknie na piątym piętrze. Chciał do niej podbiec, ale nogi miał jak z ołowiu, a ona już spadała, powoli, jak w filmie zwolnionym, krzyczała, wyciągała do niego ręce, a on walczył, by się poderwać, ale mięśnie nie były mu posłuszne, ona zaś spadała wciąż krzycząc.

Obudził się. Krzyk ze snu stał się terkotaniem budzika, monotonnym świdrującym dźwiękiem; spojrzał i zobaczył, że Bodil siedzi mu okrakiem na łydce.

Czytała przy tym „Kocią podróż”. Miała wprawdzie dopiero trzy i pół roku i nie umiała czytać, ale Gun i on tyle razy czytali jej tę książkę, że sami też umieli ją na pamięć. Usłyszał szept Bodiclass="underline"

– I przyszedł dziad z sinym nosem, ubrany w kożuch do góry włosem.

Wyłączył budzik, a Bodil natychmiast przerwała czytanie i na cały głos powiedziała:

– Cześć.

Kollberg odwrócił głowę i spojrzał na Gun. Spała, opatulona aż po nos, a jej ciemne puszyste włosy odrobinę zwilgotniały na skroniach. Położył palce na ustach i szepnął:

– Cicho, nie budź mamy. I nie siedź mi na nodze. Drętwieje. Chodź tu, połóż się.

Odsunął się trochę, żeby Bodil mogła wejść pod kołdrę między niego i Gun. Oddała mu książkę i ułożyła się na serio z głową na jego ramieniu.