Выбрать главу

– Tak.

– Służyłeś pod nim?

– Tak.

Martin Beck zmarszczył brwi.

– Kiedy to było? – spytał niedowierzająco.

– Ohydny typ – powiedział Kollberg sam do siebie.

– Co mówisz?

– Ohydny typ z Säffle, tak go nazywano.

– Gdzie?

– W wojsku. Podczas wojny. Wiele z tego, co umiem, nauczyłem się od Stiga Nymana.

– Na przykład?

– Dobre pytanie – rzekł Kollberg.

Martin Beck przyjrzał mu się badawczo i spytał półgłosem:

– Czego więc?

– Na przykład tego, jak z żywej świni wyciąć połeć tak, żeby nie kwiczała. Jak jej odciąć nogi, żeby nie krzyczała. Jak wykłuć jej oczy. Jak jej w końcu rozpruć brzuch i wypatroszyć, wciąż tak, żeby nie kwiczała. – Otrząsnął się i spytał: – No wiesz, jak to się robi?

Martin Beck zaprzeczył.

– Zwyczajnie. Zaczyna się od obcięcia jej ozora.

Kollberg spojrzał w okno, w górę na błękitne niebo nad dachem po przeciwnej stronie ulicy.

– O, wiele innych rzeczy się od niego nauczyłem. Jak podciąć owcy gardło cienkim drutem, nim zdąży beknąć. Jak sobie poradzić, kiedy się zostanie zamkniętym w szafie z dorosłym dzikim kotem. Jak ryczeć rzucając się z bagnetem na krowę, żeby ją przebić. I co się staje, jeśli się ryczy w niewłaściwy sposób. Wtedy trzeba wyładować plecak cegłami i wdrapywać się po drabinach na wieżę treningową. Pięćdziesiąt razy w górę, pięćdziesiąt razy w dół. Kota, trzeba zaznaczyć, nie wolno było zabić, żeby mógł wielokrotnie służyć do ćwiczeń. A wiesz, co trzeba było zrobić?

– Nie.

– Przybić go finką do ściany. Przez skórę.

– Byłeś skoczkiem spadochronowym, prawda?

– Tak. A Nyman był moim instruktorem w walkach wręcz. Nauczył mnie, jak to jest, kiedy trzeba się zagrzebać we wnętrznościach świeżo zarżniętego zwierzęcia i tak leżeć, albo zjeść to, co się zwymiotowało w maskę gazową, albo zeżreć własne gówno, żeby nie zostawić śladów.

– Jaki stopień miał Nyman?

– Był sierżantem. Sporo z tego, czego mnie uczył, to rzeczy których nie można nauczyć się teoretycznie. Na przykład, jak złamać nogę, zmiażdżyć grdykę albo kciukami wydusić komuś oczy. To trzeba praktycznie, na żywym stworzeniu. Owce i świnie były najodpowiedniejsze. Na zwierzętach wypróbowywało się również różne rodzaje amunicji. I wtedy ani mi w głowie powstało spytać, czy by ich przedtem nie ogłuszyć, jak obecnie się robi.

– Czy to było normalne szkolenie?

– Nie wiem. Zresztą, co przez to rozumiesz? Czy coś podobnego można określić słowem normalne?

– Chyba nie.

– A nawet jeżeli przyjąć, że to wszystko z jakichś absurdalnych powodów było konieczne, to w każdym razie nie było konieczne odczuwać z tego powodu radość i dumę.

– Nie. A Nyman odczuwał?

– Uhm. I nauczył tej sztuki wielu młodych chłopaków, żeby przechwalać się chamstwem, rozkoszować się dręczeniem. Niektórzy mają do tego skłonność.

– Innymi słowy był sadystą?

– W najwyższym stopniu. Dla prawdziwego mężczyzny jedno jest ważne: być twardym. Psychicznie i fizycznie. Zawsze zachęcał, żeby mocniejsi dręczyli słabszych. To wchodziło w zakres wyszkolenia żołnierza.

– To jeszcze nie kwalifikacje na sadystę.

– Ujawniał sadyzm w różny sposób. Przekraczał reguły dyscypliny. Przestrzegać dyscypliny to jedno, a wymierzać kary za jej łamanie – to drugie. Nie było dnia, żeby Nyman nie przyłapał kogoś, najczęściej kilku, za byle drobiazgi. Że brakowało guzika albo coś podobnego. A kto został przyłapany, mógł wybierać.

– Między czym?

– Raport albo manto. Raport oznaczał trzy dni paki i plamę na honorze wojskowym. Większość wybierała manto.

– Na czym to polegało?

– Mnie się zdarzyło jeden raz. W sobotę spóźniełm się na wieczorny apel. Przelazłem przez płot. Nyman oczywiście na mnie czatował. Wybrałem manto. W moim wypadku polegało to na tym, że stałem na baczność, usta miałem zapchane mydłem, a on mi kułakami złamał dwa żebra. Potem zaprosił na kawę z maślanymi bułeczkami i powiedział, że może jeszcze będzie ze mnie twardy chłop, prawdziwy żołnierz.

– A później?

– Jak tylko wojna się skończyła, postarałem się, żeby mnie karnie zwolniono z wojska, prawidłowo i dokładnie. Potem przyjechałem tutaj, zostałem gliną. Jednym z pierwszych, jakich tu zobaczyłem, był Nyman. Wtedy już sierżant w policji porządkowej.

– I sądzisz że w dalszym ciągu uprawiał takie praktyki jako policjant?

– Może nie takie. To przecież raczej niemożliwe. Ale jednak popełniał setki nadużyć na tysiąc różnych sposobów wobec podwładnych i wobec aresztowanych. W ciągu lat słyszałem najróżniejsze opowieści.

– Musiano wielokrotnie składać skargi na niego – w zamyśleniu powiedział Martin Beck.

– Z pewnością. Ale właśnie z powodu naszego esprit de corps żadna z tych skarg nie ocalała. Wszystkie oczywiście lądowały w koszu. Wymazywano je od razu z rejestru. Tak iż u nas nic nie będzie można znaleźć.

Martinowi Beckowi przyszła myśl do głowy.

– Ale w biurze Rzecznika Sprawiedliwości – powiedział. – Część z tych, którzy zostali naprawdę źle potraktowani, musiała składać skargi u Rzecznika Sprawiedliwości.

– Na próżno – rzekł Kollberg. – Już taki jak Nyman umiał przypilnować, zawsze się znaleźli policjanci gotowi złożyć przysięgę, że on nic zdrożnego nie popełnił. Młodzi chłopcy, którzy mieliby piekło w pracy, gdyby się wzbraniali świadczyć. I tacy, którzy uważali, że robią, czego wymaga lojalność, od początku byli do tego wdrożeni, że nikt z zewnątrz nie może ruszyć komisarza.

– Prawdopodobnie – powiedział Martin Beck – w biurze RS nie wyrzuca się zażaleń do kosza, nawet jeżeli nie staną się powodem do wszczęcia postępowania. Zostają w archiwum, są tam.

– To jest myśl – wolno powiedział Kollberg. – Wcale niegłupia. Masz momenty przejaśnień.

Zastanowił się chwilę i dodał:

– Najlepiej byłoby, gdyby istniał obywatelski trybunał rejestrujący wszystkie nadużycia policji. Lecz czegoś takiego nie ma niestety w tym kraju. RS natomiast może chyba coś dać.

– I narzędzie zbrodni – powiedział Martin Beck. – Bagnet. Musi być wojskowego pochodzenia. Nie każdy ma możliwość zdobycia bagnetu. Zwrócę uwagę Rönna na ten szczegół.

– Zrób to. A potem zabierz z sobą Rönna do archiwum Rzecznika Sprawiedliwości.

– Co ty zamierzasz robić?

– Chyba pojadę popatrzeć na Nymana – rzekł Kollberg. Larsson tam już pewnie jest, ale mało mnie to obchodzi. Robię to ze względu na siebie samego, chcę zobaczyć własną reakcję. Może zrobi mi się niedobrze, ale teraz przynajmniej nikt mnie nie może zmusić, żebym zećpał własne rzygowiny.

Martin Beck nie wyglądał już na zmęczonego. Wyprostował się i powiedział:

– Słuchaj, Lennart.

– Słucham.

– Dlaczego tak go nazywano? Ohydny typ z Säffle.

– Proste. Pochodził z Säffle i wciąż o tym przypominał. Ludzie z Säffle są twardzi, mawiał. Prawdziwi mężczyźni. A ohydny też był, to jasne. Jeden z najbardziej odstręczających ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać.

Martin Beck popatrzył na niego.

– Może masz rację.

– Jest jakaś szansa. Powodzenia. Mam nadzieję, że znajdziesz coś.