Badania, ustalanie danych – jak to dość kpiąco nazywali lekarze – sprawiały, że załamywał się i coraz gorzej czuł. A im bardziej czuł się chory, tym bardziej wzrastał w nim strach przed śmiercią, wszystkie jego myśli sprowadzały się do strachu, pozostawiając go zupełnie obnażonego, w stanie duchowej nagości i nieprzyzwoitego niemal egoizmu.
Za oknem coś zaszeleściło. Jakieś zwierzątko oczywiście, przebiegające przez klomb zwiędłych róż. Mysz polna, jeż, a może kot. Ale czy jeże nie zapadają w sen zimowy?
To musiało być zwierzę, pomyślał i nie panując już nad swymi ruchami, wyciągnął rękę do dzwonka elektrycznego, wiszącego wygodnie w zasięgu ręki; sznur dzwonka okręcony był o wezgłowie łóżka. Lecz gdy palce dotknęły zimnego metalowego wyłącznika, rękę przeniknęło drżenie, mimowolne szarpnięcie dłonią, sznur ześliznął się i wyłącznik z lekkim trzaskiem uderzył o podłogę.
Ten dźwięk pomógł mu się opanować.
Gdyby udało mu się podnieść sznur i nacisnąć biały guziczek, w korytarzu nad drzwiami zapaliłaby się czerwona lampka i wkrótce nocna pielęgniarka przyszłaby stukając drewniakami.
Ponieważ jednak wciąż był próżny, chociaż wylękniony, uznał, iż to nawet lepiej, że nie może zadzwonić.
Pielęgniarka weszłaby do pokoju, zapaliła górną lampę i pytająco patrzyła na niego, widząc, jak leży udręczony i pożałowania godny.
Przez chwilę leżał nieruchomo i czuł ból, oddalający się, to znów zbliżający z błyskawiczną szybkością, jakby to był pospieszny pociąg uprowadzony przez umysłowo chorego maszynistę.
Nowa potrzeba dała o sobie znać: zachciało mu się siusiu. Wprawdzie odpowiednie naczynie miał w zasięgu ręki, wsunięte w żółty plastykowy kosz na odpadki, ale nie chciał się nim posłużyć. Mógł wstać i chciał wstać. Jeden z lekarzy mówił mu nawet, że dobrze byłoby ruszać się trochę.
A więc zamierzał wstać, otworzyć podwójne drzwi, pójść do toalety, znajdującej się tuż po przeciwnej stronie korytarza. Praktyczne zadanie do wykonania, coś absorbującego, co na krótką chwilą zwróci jego myśli na inne tory.
Odwinął koc i prześcieradło, uniósł się do pozycji siedzącej i parę sekund siedział na brzegu łóżka z opuszczonymi nogami, obciągając koszulę nocną i jednocześnie wsłuchując się w chrzęst ceratowego podkładu przykrywającego materac. Potem zsunął się ostrożnie i pod wilgotnymi stopami poczuł zimno kamiennej posadzki. Spróbował wyprostować się i udało mu się stanąć prosto, choć szerokie elastyczne bandaże krępowały krocze i spowijały uda. Wciąż jeszcze miał uciskowe opatrunki w pachwinach po aortografii z dnia poprzedniego.
Pantofle stały pod łóżkiem, wsunął w nie nogi i ostrożnie stąpając poszedł ku wyjściu.
Otworzył wewnętrzne, potem zewnętrzne drzwi i przeszedł w poprzek mrocznego korytarza do toalety.
Załatwił się, opłukał ręce zimną wodą i wracając przez słabo oświetlony korytarz, przystanął i nasłuchiwał. Z daleka, z pokoju nocnej pielęgniarki, dochodził stłumiony dźwięk radia. Znowu miał nawrót bólu, strach go ogarnął i pomyślał, że mógłby tam pójść i poprosić pielęgniarkę o parę tabletek przeciwbólowych. Specjalnie to nie pomoże, ale w każdym razie będzie musiała otworzyć szafkę z medykamentami, wyjąć fiolkę, potem dać mu trochę soku do popicia, w ten sposób przynajmniej ktoś będzie się nim przez chwilę zajmował.
Odległość do pokoju służbowego wynosiła jakieś dwadzieścia metrów i przebycie jej zajęło mu sporo czasu. Szedł wolno, powłócząc nogami, a przepocona koszula obijała mu się o łydki.
W pokoiku służbowym paliło się światło, ale nikogo tam nie było. Tylko radio tranzystorowe stojące między dwiema na pół opróżnionymi filiżankami, grało samo dla siebie.
Siostra i salowa były widocznie gdzieś na oddziale.
Zamroczyło go, musiał się oprzeć o futrynę. Po minucie poczuł się nieco lepiej i wrócił przez ciemny korytarz do swego pokoju.
Drzwi były uchylone, tak jak je zostawił. Zamknął je starannie, zrobił kilka kroków dzielących go od łóżka, zsunął pantofle, ułożył się na wznak i drżąc naciągnął koc pod brodę. Leżał nieruchomo, z szeroko otwartymi oczyma i czuł pociąg pospieszny pędzący przez obolałe ciało.
Coś się zmieniło. Wzór na suficie przesunął się odrobinę. Natychmiast prawie to zauważył.
Lecz co sprawiło, że cienie i refleksy świateł zmieniły położenie?
Przesunął wzrokiem po nagich ścianach, zwrócił głowę w prawo, spojrzał w okno. Gdy opuszczał pokój, okno było uchylone. Tego był pewien. A teraz jest zamknięte. Opanował go strach.
Wyciągnął rękę do dzwonka. Nie znalazł go na miejscu. Zapomniał podnieść sznur z podłogi.
Zaciskając palce na pręcie łóżka, na którym powinien wisieć dzwonek, wpatrywał się w okno. Szpara między fałdami grubych zasłon w dalszym ciągu miała jakieś pięć centymetrów szerokości, ale fałdy układały się niezupełnie tak jak przedtem i okno było zamknięte.
Czy może ktoś z personelu był w pokoju? Wydawało się to mało prawdopodobne. Poczuł, jak pot występuje wszystkimi porami, koszula zimno lepiła się do skóry.
Bezradnie wydany na pastwę własnych myśli, nie odrywając oczu od okna, zaczął podnosić się z łóżka.
Zasłony wisiały zupełnie nieruchomo, a jednak był pewien, że ktoś za nimi stoi. Kto, myślał. Kto? A potem ostatnią resztką rozsądku: To musi być halucynacja.
Teraz chory stanął obok łóżka, boso na kamiennej podłodze, drżąc. Zrobił dwa niepewne kroki w kierunku okna. Przystanął, lekko pochylony, z drżącymi wargami.
Człowiek w niszy okiennej prawą ręką odsunął firankę, lewą wyciągając jednocześnie bagnet. Odbłysk światła zamigotał na ostrzu, szerokim i długim. Człowiek w wiatrówce i kraciastej tweedowej czapce szybko postąpił dwa kroki do przodu, stanął. Wysoki, wyprostowany, z bronią na wysokości ramienia.
Chory natychmiast go poznał i otworzył usta do krzyku.
Ciężka rękojeść bagnetu trafiła go w usta, poczuł, że ma zmiażdżone wargi i złamane podniebienie. I to było ostatnie świadome doznanie. Czas go prześcignął.
Pierwsze pchnięcie trafiło w przeponę po prawej stronie, tuż pod żebrem, bagnet wszedł aż po rękojeść. Chory dalej stał, z głową odchyloną do tyłu, gdy człowiek w wiatrówce podniósł broń po raz trzeci i poderżnął mu szyję od ucha do ucha. Z przeciętego gardła wydobył się bulgocący dźwięk, lekki syk. Nic więcej.
3
Był piątkowy wieczór i w sztokholmskich knajpach powinno by roić się od rozbawionych ludzi. Wcale tak jednak nie było i nietrudno wykalkulować, dlaczego. W ciągu ostatnich pięciu lat ceny w restauracjach podwoiły się prawie i niezbyt wielu zwykłych, żyjących z pensji klientów mogło sobie pozwolić na chociażby jeden w miesiącu wieczór na mieście. Restauratorzy skarżyli się, mówili o kryzysie, i ci, którzy nie przekształcili swych lokali w puby i dyskoteki, mogące zwabić zasobną w kieszonkowe młodzież, utrzymywali się na powierzchni tylko dzięki handlowcom, mającym karty kredytowe i reprezentacyjne fundusze do dyspozycji, a skłonnym załatwiać swe sprawy przy barowym stoliku.
„Złociste Zacisze” na Starym Mieście nie stanowiło wyjątku. Wprawdzie było późno, piątek zmienił się już w sobotę, lecz w ciągu kilku ostatnich godzin w górnej sali były tylko dwie osoby.
Mężczyzna i kobieta. Siedzieli przy stoliku w niszy rozmawiając półgłosem. Zjedli befsztyki, teraz pili kawę i poncz.
Przy małym stoliczku naprzeciw drzwi wejściowych dwie kelnerki składały serwety.
Młodsza, rudowłosa, wyglądająca na bardzo zmęczoną, wstała, zerknęła na zegar nad kasą baru, ziewnęła i wziąwszy serwetkę podeszła do gości w niszy.