Gunvald Larsson wcale nie służył w policji porządkowej, przez krótki czas należał do niej, ale tylko pro forma. Nim został policjantem, był oficerem marynarki, najpierw wojennej, potem we flocie handlowej. W przeciwieństwie więc do Kollberga i Martina Becka nie miał za sobą tak zwanej długiej drogi.
– Jak postępuje badanie miejsca zbrodni?
– Nie wydaje mi się, żeby dało coś więcej prócz tego, co jest zupełnie oczywiste. Jakiś szaleniec wlazł przez to okno i zadźgał go. Bez pardonu.
Kollberg przytaknął.
– Interesuje mnie jednak ten bagnet – mruknął Gunvald Larsson raczej sam do siebie. – A ten, kto się nim posłużył, znał się na rzeczy. Umiał obchodzić się z bronią. I kto to był?
– Właśnie – powiedział Kollberg. – Wojskowy na przykład, może rzeźnik.
– Policjant – rzekł Gunvald Larsson.
Przypuszczalnie w całej załodze policji on był najmniej skłonny do koleżeństwa i fałszywej lojalności. Co nie czyniło go specjalnie popularnym.
– Teraz pewnie weźmiesz się do tego? – spytał Kollberg.
– Być może. A ty też się tym będziesz zajmował?
Kollberg przytaknął.
– Na to wygląda.
Przyjrzeli się sobie bez entuzjazmu.
– Chyba nie będziemy musieli zbyt wiele robić wspólnie – powiedział Kollberg.
– Zawsze można mieć nadzieję – powiedział Gunvald Larsson.
16
Była już prawie dziesiąta przed południem i Martin Beck potniał w blasku słońca idąc ku Slussen wzdłuż bulwaru Söder Mälarstrand. Słońce wprawdzie nie grzało zbytnio, a bryza od Riddarfjärden była dotkliwie zimna, ale szedł szybko i miał na sobie ciepłe zimowe palto.
Hult proponował, że go podwiezie do Kungsholmsgatan, ale wymówił się. Obawiał się, że zaśnie w samochodzie i żywił nadzieję, że pospieszna przechadzka otrzeźwi go. Rozpiął palto i zwolnił kroku.
Przy Slussen wszedł do budki telefonicznej, zadzwonił do komendy i otrzymał wiadomość, że Rönn jeszcze nie wrócił. Właściwie nic tam nie ma do roboty, póki Rönn ze swoim zadaniem się nie upora, a to z pewnością potrwa jeszcze z godzinkę. Gdyby teraz pójść prosto do domu, mógłby z dziesięć minut poleżeć na łóżku. Był naprawdę straszliwie zmęczony i myśl o łóżku stanowiła ogromną pokusę. Gdyby nastawił budzik na dzwonienie, zdążyłby się z godzinkę przespać.
Zdecydowanym krokiem przeciął plac i wszedł w Järntorgsgatan. Dotarłszy do Järntorget, zwolnił. Wyobraził sobie, jak będzie w dalszym ciągu zmęczony, kiedy budzik za godzinę zadzwoni, jak ciężko będzie wstać, ubrać się i iść na Kungsholmen. Choć z drugiej strony przyjemnie byłoby choć na chwilę zrzucić z siebie ubranie, umyć się czy wziąć prysznic.
Stanął na środku placu obezwładniony własnym brakiem zdecydowania. Można je było wprawdzie złożyć na karb zmęczenia, ale nie stawało się przez to mniej irytujące.
Zmienił kurs, skierował się ku Skeppsbron. Co tam będzie robił, nie wiedział, ale zobaczywszy wolną taksówkę, szybko postanowił: pojedzie do łaźni.
Kierowca taksówki wyglądał na rówieśnika Matuzalema, trzęsący się, bezzębny i najwidoczniej głuchy. Martin Beck, który usadowił się na przednim miejscu, żywił nadzieję, że przynajmniej wzrok jeszcze kierowcy dopisuje. Przypuszczalnie był to właściciel taksówki, który od łat już sam nie prowadził. Wciąż jechał nieprawidłowo, a raz zjechał na lewą stronę jezdni.
Mruczał coś ponuro pod nosem, a od czasu do czasu jego wyschłym starczym ciałem wstrząsał przeraźliwy kaszel. Kiedy wreszcie stanął przed Łaźnią Centralną, Martin Beck dał mu hojny napiwek, rad, że udało mu się cało dojechać. Spojrzawszy na rozdygotane ręce starego, nie zażądał pokwitowania.
Przy kasie Martin Beck wahał się chwilę, nim zapłacił. Zwykle kąpał się na dole, gdzie był basen pływacki, ale myśl o popływaniu jakoś teraz nie była nęcąca. Wykupił więc bilet do łaźni tureckiej na pierwszym piętrze.
Dla pewności poprosił kąpielowego, który wydał mu ręczniki, żeby go zbudził o jedenastej.
Usiadł na najgorętszym stopniu, pot strumieniami wypływał mu ze wszystkich porów. Wziął prysznic, szybko zanurzył się w lodowatej wodzie basenu i położył się w swojej kabinie. Zamknął oczy.
Próbował myśleć o czymś uspokajającym, ale myśli wracały do Haralda Hulta, który mając wolny dzień, ubrany w mundur, bezczynnie siedział w swym opustoszałym, pozbawionym jakiegokolwiek wyrazu mieszkaniu. Człowiek, którego życie całkowicie wypełniało jedno: że był policjantem. Gdy mu się to odebrało, zostawała pustka.
Martin Beck zastanawiał się, co się stanie z Hultem po przejściu na emeryturę. Może będzie tak siedział bezczynnie przy oknie, z rękami opartymi o stół, aż zaśnie.
Czy on w ogóle ma cywilne ubranie? Prawdopodobnie nie.
Coś kłuło i piekło pod zamkniętymi powiekami, Martin Beck otworzył oczy, spojrzał w sufit. Zbyt był zmęczony, żeby zasnąć. Zakrył oczy ramieniem i próbował skoncentrować się na chęci całkowitego odprężenia. Ale mięśnie wciąż były napięte.
Z pokoju do masażu słychać było szybkie poklaskiwanie i plusk wody wylewanej na marmurową ławę. W sąsiedniej kabinie ktoś chrapał i charczał głośno.
Nagle wynurzył się z pamięci obraz zmasakrowanego ciała Nymana. Pomyślał o tym, co mówił Kollberg. Jak go Nyman uczył zabijać.
Martin Beok nigdy nie zabił człowieka.
Próbował wyobrazić sobie, co się wtedy czuje. Nie żeby zastrzelić, to uważał za nie takie znów trudne, może dlatego, że siła, jakiej trzeba, by zgiąć palec naciskając kurek nie pozostaje w żadnej proporcji do siły kuli, która uśmierca. Zabić z broni palnej – to nie wymaga większego fizycznego wkładu, dystans wobec ofiary powinien zmniejszyć odczucie oczywistej aktywności.
Ale zabić kogoś bezpośrednio, własnymi rękami, stryczkiem, nożem czy bagnetem, to zupełnie inna rzecz. Myślał o ciele na marmurowej szpitalnej podłodze, o ziejącej ranie w gardle, o krwi, o wybebeszonych wnętrznościach i wiedział, że on by tak zabić nie potrafił.
W ciągu wielu lat pracy w policji Martin Beck często zadawał sobie pytanie, czy jest tchórzem, a im był starszy, tym jaśniejsza stawała się odpowiedź. Tak, był tchórzliwy, ale nie martwiło go to tak, jak w młodości.
Nie był pewien, czy boi się śmierci. Jego zawodem było zajmowanie się śmiercią innych ludzi i to stępiło jego strach przed nią. Bardzo rzadko myślał o swej własnej śmierci.
Kąpielowy zapukał do drzwi kabiny zawiadamiając, że jest jedenasta. A Martin Beck nie zdrzemnął się ani na moment.
17
Spoglądając na Rönna doznawał najgłębszego poczucia winy. Wprawdzie obaj równie długo spali w ciągu ostatnich trzydziestu godzin, to znaczy wcale, ale w porównaniu z kolegą, Martin Beck przeżył ostatnią dobę w sposób przyjemny, częściowo wręcz luksusowy.
Białka oczu Rönn miał teraz równie czerwone jak nos, natomiast policzki i czoło niezdrowo blade, a worki pod oczami ciężkie i fioletowosine. Ziewając nieopanowanie niezdarnie wyciągnął z szuflady biurka elektryczną golarkę.
Bohaterowie są zmęczeni, pomyślał Martin Beck.
Był wprawdzie starszy, miał czterdzieści osiem lat, ale Rönn też skończył czterdzieści trzy, i czas, kiedy bezkarnie można nie przespać nocy, miał już zdecydowanie od paru lat za sobą.
Ponadto Rönn kroczył dalej wytkniętą drogą: nic nie mówił dobrowolnie i Martin Beck zmuszał się do stawiania pytań:
– No, coś wydobył?