Выбрать главу

Rönn wskazał swój notes z miną tak nieszczęśliwą, jakby to był zdechły kot albo coś odrażającego i wstydliwego, i powiedział niewyraźnie:

– Tam. Ze dwadzieścia nazwisk. Przeczytałem zażalenia z ostatniego roku Nymana jako kierownika komisariatu. Potem zapisałem nazwiska i adresy tych, co się na niego skarżyli nieco wcześniej. Gdybym chciał wszystko przekopać, cały dzień by to zajęło.

Martin Beck kiwnął głową.

– Mało – dodał Rönn. – Jutro też cały dzień i pojutrze i… następny jeszcze.

– Zdaje się, że nie ma sensu głębiej się w tym grzebać – powiedział Martin Beck. – Przypuszczam, że to, co masz, też jest już raczej przestarzałe.

– Pewnie i tak – powiedział Rönn.

Zabrał maszynkę do golenia i wyszedł apatycznym krokiem wlokąc za sobą sznur.

Martin Beck usiadł przy jego biurku i ze ściągniętymi brwiami rozszyfrowywał nadziubdziane drobno i krzywo notatki Rönna, zawsze sprawiało mu to trudność i zawsze chyba będzie sprawiać.

Od ręki przenosił nazwiska, adresy i przedmiot skarg na liniowany blok stenogramowy.

John Bertilsson, robotnik niewykwalifikowany, Götgatan 20, złe traktowanie.

I tak dalej.

Gdy Rönn wrócił z łazienki, lista była gotowa. Obejmowała dwadzieścia dwa nazwiska.

Toaletowe zabiegi nie wywarły widocznego wpływu na wygląd Rönna, który jeśli to możliwe, jeszcze żałośniej się teraz przedstawiał, najprawdopodobniej czuł się teraz mniej zapyziały. Niedorzecznością byłoby żądać, by wyglądał żwawo.

Coś pobudzającego byłoby może na miejscu. Zdaje się, że to teraz nazywano „jeden mały pod nic”.

– Cóż Einar, wiem, że obaj, ty i ja, powinniśmy iść do domu i wyspać się. Ale jak byśmy tak jeszcze chwilę poślęczeli, może byśmy doszli do czegoś rozstrzygającego. Warto chyba spróbować, co?

– Może i warto – powiedział Rönn powątpiewająco.

– Jak byś ty wziął pierwsze dziesięć z tych nazwisk, a ja resztę, moglibyśmy dość szybko zlokalizować większość z tych osób i skreślić je z listy, jeżeli się okażą nieprzydatne. Okay?

– Dobrze. Jeżeli tak uważasz.

Ani odrobiny przekonania nie było w jego głosie, już nie mówiąc o zdecydowaniu i chęci walki. Przeciwnie Rönnowi oczy się zamykały i dreszcz nim wstrząsał, ale posłusznie usiadł przy biurku i przysunął telefon.

W głębi duszy Martin Beck musiał przyznać, że to wydawało się bezsensowne.

W okresie swej aktywności Nyman maltretował oczywiście setki ludzi, tylko niewielka część z nich wniosła pisemne skargi, a powierzchowne sprawdzenie dokonane przez Rönna pozwoliło z kolei wyłuskać tylko małą ich cząstkę.

Ale wieloletnie doświadczenie nauczyło go, że właściwie większość czynności zawodowych była bezsensowna i że nawet to, dzięki czemu, jak się później okazywało, można było osiągnąć rezultaty, przeważnie z początku wydawało się dość beznadziejne.

Martin Beck poszedł do pokoju obok i zaczął telefonować, ale już po czwartej rozmowie wykoleił się i siedział bezczynnie z ręką na słuchawce. Nie udało mu się zidentyfikować żadnej z osób znajdujących się na liście, a teraz myślał o czymś zupełnie innym.

Po chwili wyjął własny notes i nakręcił numer Nymanów. Telefon przyjął syn.

– Nyman.

Głos brzmiał uderzająco dorośle.

– Tu komisarz Beck. Widzieliśmy się dziś w nocy.

– Tak?

– Jak się mama czuje?

– Dosyć dobrze. Dużo lepiej. Był doktor Blomberg, a potem parę godzin spała. Teraz zdaje się jest okey i… – głos zamarł.

– I?

– … i to nie było przecież nieoczekiwane – powiedział chłopiec niepewnie. – To znaczy to, że z tatusiem koniec. Przecież okropnie źle z nim było. I długo już.

– Sądzisz, że mama mogłaby podejść do telefonu?

– Chyba tak. Jest w kuchni. Proszę chwilę zaczekać, powiem jej.

– Dziękuję – powiedział Beck. Usłyszał oddalające się kroki.

Jakim mężem i ojcem mógł być taki człowiek jak Nyman? Dom sprawiał wrażenie szczęśliwego. Nic nie przemawiało przeciw temu, że mógł być dobrym i kochającym ojcem.

Syn w każdym razie bliski był wybuchnięcia płaczem.

– Halo, tu Anna Nyman.

– Komisarz Beck. O jedno tylko chciałbym spytać.

– Tak?

– Ile osób wiedziało, że mąż pani leży w szpitalu?

– Nie tak wiele – powiedziała wolno.

– Ale przecież od dość dawna był chory.

– Tak, to prawda. Ale Stig nie chciał, żeby o tym wiedziano. Chociaż…

– Tak?

– Kilka osób wiedziało jednak.

– Kto? Może pani wymienić?

– Przede wszystkim rodzina.

– Bliżej określając?

– Ja i dzieci oczywiście. I Stig ma… miał dwóch młodszych braci, jeden mieszka w Göteborgu, drugi w Boden.

Martin Beck kiwnął głową, na własny tylko użytek. Listy w pokoju chorego z pewnością napisane zostały przez braci Nymana.

– Dalej.

– Ja sama nie mam rodzeństwa. Rodzice nie żyją, nikt z moich najbliższych krewnych nie jest przy życiu. Prócz wuja, ale mieszka w Ameryce, nigdy go nie widziałam.

– A przyjaciele?

– Mamy nie tak wielu. To jest mieliśmy. Gunnar Blomberg, który był tu w nocy, z nim mamy kontakt, poza tym był przecież lekarzem Stiga. On oczywiście wiedział.

– Rozumiem.

– A także kapitan Palm i jego żona, to stary przyjaciel męża, jeszcze z wojska. Oni też bywali.

– Kto więcej?

– Właściwie nikt. Mieliśmy bardzo niewielu prawdziwych przyjaciół. Tylko tych, których wymieniłam.

Urwała. Martin Beck czekał.

– Stig mawiał zwykle…

Nie dokończyła zdania.

– Co mianowicie mawiał?

– Że policja właściwie nie miewa przyjaciół.

To była szczera prawda. Martin Beck sam też nie miał przyjaciół. Prócz Kollberga i własnej córki. I pewnej kobiety, która nazywała się Åsa Torell. Ale ona też była policjantem. No i może Per Månsson, policjant z Malmö.

– A więc te osoby wiedziały, że pani mąż został przyjęty do Sabbatsberg?

– Nie, tego nie mogę powiedzieć. Jedynym, który dokładnie wiedział, gdzie leży Stig, był doktor Blomberg. To znaczy, jedynym z naszych przyjaciół.

– A kto go zwykle odwiedzał?

– Ja i Stefan. Codziennie.

– Nikt inny?

– Nie.

– Doktor Blomberg także nie?

– Nie. Stig nie chciał, żeby prócz mnie i syna ktoś tam przychodził. Właściwie nie chciał nawet, żeby Stefan przychodził.

– Dlaczego?

– Nie chciał, żeby go ktoś widział. Pan rozumie…

Martin Beck czekał.

– Tak – powiedziała wreszcie. – Stig był zawsze niebywale silnym i wytrenowanym mężczyzną. Ale ostatnio bardzo podupadł i widocznie wstydził się, nie chciał się nikomu pokazywać.

– Hmm – mruknął Martin Beck.

– Choć Stefan wcale na to nie zwracał uwagi. On ubóstwiał ojca. Bardzo sobie byli bliscy.

– A córka?

– Na niej Stigowi nigdy w takim samym stopniu nie zależało. Czy pan ma dzieci?

– Tak.

– I chłopców i dziewczynki?

– Tak.

– Więc wie pan, jak to jest. Między ojcem i synem.

Wcale nie wiedział. Martin Beck tak długo się nad tym zastanawiał, że kobieta zapytała:

– Czy pan jest, panie komisarzu?

– Oczywiście. Naturalnie. A jak było, jeśli chodzi o sąsiadów?

– Sąsiadów?

– Tak, czy wiedzieli, że mąż pani leży w szpitalu?

– Naturalnie że nie.