Выбрать главу

– Nie.

– A może pani w jakiś sposób opisać, co to był za głos?

– Cóż, był wyraźny. Może trochę szorstki.

Tak, to było znakomite określenie głosu Hulta. Szorstki i wyraźny. Ale w ten sposób mówi mnóstwo innych policjantów, zwłaszcza takich, którzy mieli wojskowe wyszkolenie. I oczywiście również wielu takich, którzy wcale nie są policjantami.

– A nie byłoby prościej zapytać asystenta Hulta? – zdziwiła się kobieta.

Martin Beck zrezygnował z komentarzy. Puścił się natomiast na jeszcze głębsze wody.

– Być policjantem, to prawie zawsze znaczy mieć trochę nieprzyjaciół.

– Tak. Już to pan przedtem mówił. Czy pan komisarz zdaje sobie sprawę, że jest to piąta nasza rozmowa w ciągu mniej niż dwunastu godzin?

– Przykro mi. Powiedziała pani, że nic pani nie wiadomo, żeby mąż miał wrogów.

– Zgadza się.

– Ale o tym, że miał pewne trudności służbowe, chyba pani wiedziała.

Zabrzmiało to tak, jakby się roześmiała.

– Teraz nie rozumiem, o co panu chodzi.

Tak, ona się rzeczywiście śmiała.

– Chodzi mi o to – wypalił bez pardonu Martin Beck – że jak się zdaje, wiele osób uważało go za złego policjanta, który źle wykonywał swą pracę.

Ta replika trafiła. Powaga została przywrócona.

– Czy pan żartuje, panie komisarzu?

– Nie – rzekł Martin Beck nieco pojednawczo. – Nie żartuję. Pani małżonek ściągnął na siebie wiele oskarżeń.

– O co?

– O brutalność.

Gwałtownie zaczerpnęła tchu i powiedziała:

– To zupełny absurd. Musiał go pan pomylić z kimś innym.

– Nie sądzę.

– Stig był najłagodniejszym z ludzi, jakich zdarzyło mi się spotkać. Mieliśmy na przykład psa. To jest psy, cztery kolejno. Stig kochał je, miał niewyczerpaną cierpliwość, nawet wtedy, kiedy się jeszcze nie nauczyły porządku. Mógł je tygodniami przyuczać, nigdy się nie irytując.

– Aha.

– I nigdy ręki na dzieci nie podniósł. Nawet jak były małe.

Martin Beck często podnosił rękę na swoje dzieci. Zwłaszcza, jak były małe.

– Więc nigdy nie wspominał o trudnościach służbowych?

– Nie. Już mówiłam, że właściwie nigdy nie mówił o swojej pracy zawodowej. Zresztą wcale nie wierzę w tę gadaninę. Pan się po prostu myli.

– Ale jakieś poglądy przecież musiał mieć? Tak w ogólności?

– Owszem, uważał, że społeczeństwo moralnie podupada, gdyż rząd jest nieudany.

No, taki punkt widzenia trudno byłoby wziąć za złe. Błąd tkwił tylko w tym, że Stig Nyman należał do mniejszości, która świadomie mogła wszystko, jeszcze pogarszać, gdy się nastręczyła okazja.

– Czy jeszcze coś więcej? – spytała Anna Nyman. – Bo rzeczywiście sporo mam spraw, które trzeba pozałatwiać.

– Nie, nic więcej, w każdym razie nie w tej chwili. Przykro mi, że zmuszony byłem trudzić panią.

– Nic nie szkodzi – powiedziała bez przekonania.

– Tylko prawdopodobnie będziemy zmuszeni poprosić panią o zidentyfikowanie tego głosu.

– Asystenta Hulta?

– Tak. Sądzi pani, że poznałaby go pani teraz?

– Prawdopodobnie. Żegnam.

– Żegnam.

Martin Beck odłożył słuchawkę. Wszedł Strömgren z jakimś nowym papierkiem. Rönn wyglądał oknem, zsunąwszy okulary na czubek nosa.

– No i masz – powiedział spokojnie. Też rodzaj komentarza.

– W jakiej broni służył Hult, kiedy był zawodowym?

– W kawalerii – powiedział Rönn.

Raj dla dręczycieli.

– A Eriksson?

– On był w artylerii.

Przez pięć sekund panowała cisza, a potem Rönn powiedział:

– Myślisz o tym bagnecie?

– Tak.

– Tak właśnie myślałem.

– I coś wymyślił?

– Tyle, że każdy może sobie taki kupić za pięć patyków, nadwyżek magazynów wojskowych.

Martin Beck nie odpowiedział.

Nigdy specjalnie wysoko nie cenił Rönna, ale nigdy nie przypuszczał, że to uczucie może być obustronne.

Ktoś lekko zapukał w drzwi. Melander. Prawdopodobnie jedyny na świecie człowiek, który do własnych drzwi puka.

20

Lennarta Kollberga niepokoił upływ czasu. Miał wrażenie, że powinno się wydarzyć coś dramatycznego, ale jak dotąd nic nie przerwało zwykłych czynności. Zwłoki zabrano, podłoga została umyta. Łóżko wytoczono w jedną stronę, stolik nocny w drugą. Wszystkie osobiste drobiazgi zebrano w plastykową torbę, którą z kolei włożono do worka. Worek ten stał na korytarzu, czekając na kogoś, kto się nim zajmie. Badanie miejsca zbrodni zastało załatwione i nawet zarysowany kontur ciała na podłodze nie przypominał o zmarłym Stigu Nymanie. Ta metoda była przestarzała i stosowano ją tylko w wyjątkowych wypadkach. Brakowało chyba tylko fotoreporterów.

W pokoju zostało tylko krzesło, na którym on sam siedział i zastanawiał się.

Co robi osobnik, który kogoś zabił? Z doświadczenia wiedział, że wiele może być odpowiedzi na to pytanie.

On sam zabił raz człowieka. I co wtedy zrobił? Myślał długo i gruntownie, cały rok prawie, a potem oddał służbowy pistolet wraz z zezwoleniem, wszystko razem, i oświadczył, że nigdy więcej nie chce występować z bronią. Zdarzyło się to przed kilku laty i miał niejasne wspomnienie, że po raz ostatni zdarzyło mu się nosić pistolet w Motali w roku 1964, podczas sławnego dochodzenia w sprawie Roseanny. A jednak od czasu do czasu wracało wspomnienie tamtego nieszczęśliwego wypadku. Na przykład gdy spoglądał w lustro. Oto człowiek, który zabił.

W ciągu długich lat służby stawał oko w oko z większą ilością zbrodniarzy i morderców, niż można sobie wyobrazić. I świadom był tego, że zachowanie sprawcy zbrodni ma nieskończoną ilość odmian. Jedni wymiotują, inni z apetytem jedzą obiad, jeszcze inni popełniają samobójstwo.

Są tacy, którzy ogarnięci paniką uciekają byle gdzie, i tacy, którzy zwyczajnie idą do domu i kładą się spać.

Wszelkie próby zgadywania były więc nie tylko trudne, ale i z zawodowego punktu widzenia bezsensowne, gdyż mogły sprowadzić śledztwo na fałszywy tor.

Coś jednak było w okolicznościach zabójstwa popełnionego na Nymanie takiego, że nurtowało go pytanie, gdzie też człowiek z bagnetem się udał po morderstwie i co w tej chwili robi.

Cóż to były za okoliczności? Po części ta gwałtowność, która musiała być wyrazem uczuć równie gwałtownych, zmuszających do brutalności. Tylko czy to rzeczywiście takie proste? Kollberg pamiętał, jak on sam czuł się, gdy go Nyman szkolił na komandosa. Z początku miewał mdłości i drżał ze strachu, nie mógł jeść, a niewiele później wylazłszy z kupy parujących odpadków z rzeźni, zrzucał ochronne ubranie, brał prysznic i szedł prosto do kantyny, by zawijać kawę i placek. A więc to także jest sprawa przyzwyczajenia.

Inną okolicznością, która miała wpływ na tok myśli Kollberga, był sposób zachowania Martina Becka. Kollberg był człowiekiem bardzo spostrzegawczym, bystrym, także na nastroje swego szefa. Znał Martina Becka na wylot i z łatwością chwytał niuanse w jego zachowaniu. Dziś Martin Beck wydawał się niespokojny, może nawet wystraszony, a to zdarzało się rzadko i nigdy bez powodu.

A teraz on z kolei biedził się nad pytaniem: Co zrobił morderca po popełnieniu zbrodni?

Gunvald Larsson, który nigdy nie miał nic przeciw temu, żeby zaryzykować zgadując, natychmiast powiedziałby:

– Cóż, poszedł wprost do domu i zastrzelił się.

Pogląd niewątpliwie zasługujący na uwagę. A może to jednak było tak proste. Gunvald Larsson często miewał rację, ale nie mniej często mylił się.