Выбрать главу

Zapuścił motor.

– O Jezu – mało konstruktywnie powiedział Kristiansson.

– Dokąd chce jechać? – spytał Kvant z wściekłością.

– Solnavägen 92 – radośnie zapiał ujęty.

Zadek wcale nie był głupi. Zażądał odwiezienia do komendy obwodu Solna. Ze źle ukrywaną radością przewidywał rachowanie swej gotówki.

– Nie możemy go wyrzucić w terenie naszego obwodu – powiedział Kvant. – To zbyt ryzykowne.

– Zawieźcie mnie do komendy – upomniał ich Zadek. – Powiedzcie przez radio, że jedziemy, niech naszykują kawę. Napiję się chętnie, nim zaczniecie liczyć.

Demonstracyjnie poklepał się po kieszeniach.

Słusznie. W licznych ukrytych zakamarkach ubrania zabrzęczały niezliczone ilości miedziaków. Istniała nieubłagana, choć niepisana zasada, że rewidowanie Zadka przypadało w udziale tym, którzy byli na tyle głupi, żeby go zatrzymywać.

– Spytaj, dokąd go zawieźć – powiedział Kvant.

– Przecież już sam spytałeś – odpowiedział Kristiansson zjadliwie.

– Nie ja go wciągałem – oświadczył Kvant. – Ja go w ogóle nie widziałem, póki nie wsiadł do samochodu.

Jedną ze specjalności Kvanta było nic nie widzieć i nie słyszeć.

Kristiansson znał tylko jeden sposób dotarcia do Zadka: od strony jego ludzkiej słabości.

Zagrzechotał drobnymi, w kieszeni.

– Ile? – pożądliwie spytał Zadek.

Kristiansson wyjął resztę z rozmienionej dziesiątki, przyjrzał się i powiedział.

– Sześć pięćdziesiąt, co najmniej.

– To łapówka – piskliwie oświadczył zatrzymany.

Ani Kristiansson, ani Kvant nie wyznawali się w tym ściśle prawnym zagadnieniu. Gdyby on im proponował pieniądze, byłaby to próba przekupienia przedstawicieli władzy. Ale było odwrotnie.

– Zresztą sześć pięćdziesiąt nie starczy. Muszę mieć na butelkę deserowego.

Kvant wyjął portfel i upłynnił jeszcze jedną dziesiątkę. Zadek natychmiast po nią sięgnął.

– Podwieźcie mnie do monopolowego – powiedział.

– Nie tu w Solnie – powiedział Kvant. – Na takie ryzyko się nie ważymy, dobra duszo.

– W takim razie na Sigtunagatan. Tam mnie znają i mam blisko metę w parku przy pisuarze.

– Nie możemy pozwolić sobie na wysadzanie go przed sklepem spirytusowym – strachliwie powiedział Kristiansson.

Minęli właśnie pocztę i Tennstopet, i jechali przez Dalagatan w kierunku południowym.

– Skręcę tu do parku – powiedział Kvant. – Wjedziemy kawałek i wypuścimy go.

– Za świńskie nogi nic nie odpalaliście – zauważył Zadek.

Nie pobili go. Ich fizyczna przewaga była zbyt znaczna, a poza tym nie mieli zwyczaju bić kogokolwiek, przynajmniej bez koniecznej potrzeby.

Prócz tego żaden z nich nie był zbytnio gorliwy w służbie. Kvant prawie zawsze zgłaszał wszystko, co zdarzyło mu się zauważyć, lecz z łatwością udawało mu się dostrzegać i słyszeć znikomo mało. Kristiansson był okazowym leniem, który gotów był przeoczyć wszystko, co mogło skomplikować służbę i spowodować niepotrzebne kłopoty.

Kvant skręcił do parku tuż przy Instytucie Eastmana.

Drzewa były ogołocone z liści, smutno, pusto. Stanął dokładnie przed wjazdem i powiedział:

– Wyłaź, Kalle. Pojadę kawałek dalej i wypuszczę go z samochodu możliwie niedostrzegalnie. A jak byś widział, że coś nie gra, to gwizdnij, umówiony sygnał, jak zwykle.

W samochodzie cuchnęło potem, wymiocinami, a przede wszystkim kwaśnym odorem ciała zatrzymanego.

Kristiansson kiwnął głową i wysiadł. Gazety zostawił na tylnym siedzeniu, ale świńską nogę wciąż trzymał w ręku.

Samochód zniknął. Poszedł w kierunku ulicy i z początku nie zobaczył nic, co mogłoby wzbudzić niepokój. Czuł się jednak w pewien sposób wytrącony z równowagi i niecierpliwie czekał, by Kvant powrócił, i aby jak najszybciej wycofali się na własny teren, w spokój i bezpieczeństwo. Będzie wprawdzie do końca objazdu musiał słuchać, jak Kvant opisuje fizyczną niewydolność i złe humory swej żony. Ale do tego już przywykł. On sam uważał, że jego żona jest bez zarzutu, zwłaszcza jeżeli chodzi o typowanie w totalizatorze, i rzadko o niej wspominał.

Kvant jakoś się spóźniał. Widocznie nie chciał ryzykować, że go ktoś zobaczy, albo też Zadek podniósł stawkę.

Przed wejściem do Instytutu Eastmana znajdował się placyk z okrągłą kamienną fontanną, czy co to tam było pośrodku. Po przeciwnej stronie tego czegoś stał czarny volkswagen zaparkowany tak jawnie wbrew przepisom, że nawet tak mało gorliwy policjant jak on, nie mógł nie zareagować.

Kristiansson wcale wprawdzie nie zamierzał działać w tej sprawie, czuł jednak, że sekundy wyczekiwania dłużą się i leniwie obszedł okrąg basenu. Będzie mógł przynajmniej udawać, że ogląda ten samochód, którego właściciel najwidoczniej wyobrażał sobie, że może w ten sposób parkować w samym sercu stolicy Szwecji, kraju zakazów. Podejść i popatrzyć na źle zaparkowany wóz jest to poza tym czynność do niczego nie zobowiązująca.

Ozdobny krąg miał ze cztery metry średnicy. Gdy Kristiansson obszedł go dokoła wydało mu się, że dostrzega szybki refleks słońca wysoko w oknie budynku po przeciwnej stronie ulicy.

W ułamek sekundy później usłyszał krótki ostry trzask i w tejże chwili jakby go młot rąbnął w prawe kolano. Noga się pod nim ugięła, zachwiał się i padł na wznak przez kamienne obmurowanie do basenu, którego dno pokrywały zeszłoroczne igły sosnowe, zgniłe liście i inne śmieci.

Leżąc na plecach słyszał swój własny krzyk. Wydawało mu się, że rozległo się więcej głośnych trzasków, ale widocznie żaden z nich jego nie dotyczył.

Wciąż trzymał w ręce świńską nogę i nie udało mu się jeszcze skojarzyć błysku strzału z trzaskiem ani z kulą, która zgruchotała mu kość pod kolanem.

24

Gunvald Larsson wciąż patrzył na sekundnik chronografu, kiedy usłyszał drugi trzask, po którym natychmiast nastąpiły dalsze cztery.

Zegarek jego – jak większość zegarków w całym kraju – wskazywał czas obowiązujący w Szwecji, to jest na piętnastym stopniu na wschód od Greenwich, a ponieważ zegarek był dobrze wyregulowany i nigdy nie spóźniał się ani o sekundę na rok, jego obserwacje dotyczące czasu były dokładne.

Pierwszy strzał rozległ się dokładnie dziesięć po dwunastej. Następne cztery, może pięć, padły w przeciągu dwóch sekund, mianowicie między czwartą a siódmą sekundą od pory wyjściowej. Czyli była 12.10

W ciągu następnych dwóch minut Gunvald Larsson i Kollberg działali wspólnie, wiedzeni uznania godnym istynktem i właściwą oceną kierunku i odległości.

Wpadli do najbliższego samochodu, przypadkowo był to czerwony BMW Larssona.

Gunvald Larsson włączył gaz, gwałtownie wystartował i poprowadził, nie tą drogą, którą przyjechał dokoła głównego budynku, tylko obok starej kotłowni i dalej wąską krętą drogą ku Dalagatan między oddziałem położniczym a Instytutem Eastmana. Potem skręcił o sto osiemdziesiąt stopni na lewo na wybrukowany kamieniami placyk przed Instytutem, zahamował, wpadł w poślizg i zatrzymał samochód tak, że stanął on trochę ukosem między fontanną a szerokimi wejściowymi schodami.

Jeszcze zanim zdążyli otworzyć drzwiczki i wydostać się, dostrzegli obaj, Gunvald Larsson i Kollberg, że w basenie fontanny leży policjant w mundurze. Zauważyli także, że jest ranny, ale żyje, i że w pobliżu znajduje się pewna ilość innych osób. Trzy z nich leżały na ziemi, ludzie martwi, ranni lub chroniący się w tej pozycji przed strzałami, inne osoby stały nieruchomo, przypuszczalnie na tych miejscach, gdzie się znajdowały, gdy zaczęto strzelać. Na drodze wjazdowej od strony Vasaparken zatrzymał się właśnie samochód patrolowy z policjantem przy kierownicy. W momencie gdy samochód stanął, kierowca otworzył lewe drzwiczki.