Gunvald Larsson i Kollberg wysiedli jednocześnie, jeden z prawej, drugi z lewej.
Następnego strzału Gunvald Larsson nie słyszał, ale poczuł, że zerwało mu z głowy futrzaną czapkę, która poleciała na schody, i doznał wrażenia jakby mu ktoś rozżarzonym pogrzebaczem przeciągnął przez włosy od prawej skroni do ucha. Nie zdążył nawet wyprostować się, wykręciło mu głowę, usłyszał strzał, ostry gwizd podmuchu, suchy trzask, świst rykoszetu, w dwóch potężnych susach przesadził osiem schodów i przywarł do ściany, na lewo we framudze drzwi, podzielonych na trzy części kanciastymi filarami. Złapał się za policzek, rękę wypełniła krew. Kula wyorała bruzdę w skórze. Rana obficie krwawiła, zamszowa kurtka zniszczona. Raz na zawsze.
Kollberg zareagował równie szybko jak Gunvaid. Dał nura z powrotem do samochodu i miał na tyle szybki refleks, że natychmiast przeturlał się przez oparcie fotela na tylne siedzenie.
Bezpośrednio potem dwie kule przebiły dach samochodu i utkwiły w wyściółce przedniego fotela.
Kollberg widział ze swego miejsca Gunvalda Larssona w drzwiach, płasko przywartego do ściany, wyraźnie rannego. Wiedział, że musi natychmiast wydostać się z wozu i na schody, od razu bez namysłu pchnął nogą prawe przednie drzwiczki, rzucając się jednocześnie przez lewe tylne.
Huknęły trzy strzały, wszystkie skierowane w prawą stronę samochodu, ale Kollbergjuż się wydostał na lewą, złapał się najbliższej z czterech żelaznych poręczy i przeskoczył owe osiem schodów wcale ich nie dotykając, wyrżnął głową i ramieniem w żołądek Gunvalda Larssona.
Potem zaczerpnął tchu, z trudem stanął na nogi i rozpłaszczył się przy ścianie obok Gunvalda Larssona, który dziwnie pomrukiwał pewnie ze zdumienia albo z braku powietrza.
W ciągu kilku sekund, może pięciu, może dziesięciu, nic się nie wydarzyło.
Ranny policjant wciąż leżał w basenie, a jego kolega stał obok radiowozu z pistoletem w ręku i ze zdumieniem rozglądał się dokoła. Przypuszczalnie nie widział Kollberga i Gunvalda Larssona i w ogóle nie miał rozeznania w sytuacji. W każdym razie widział rannego kolegę w odległości ośmiu metrów i ruszył ku niemu wciąż z ogłupiałą miną i z pistoletem w garści.
– Skąd u licha te dwie baranie głowy się tu wzięły – wymamrotał Gunvald Larsson.
W sekundę potem ryknął:
– Kvant! Stój! Kryj się!
Gdzie, pomyślał Kollberg. Bo żadnego sposobu ukrycia się, nie było.
Gunvald Larsson też musiał być tego zdania, bo nic więcej nie powiedział. I chwilowo nic się nie wydarzyło, prócz tego, że jasnowłosy policjant drgnął, popatrzył w kierunku drzwi, a potem ruszył dalej. Przypuszczalnie nie mógł dojrzeć dwóch ludzi stających w cieniu filarów.
Czerwony piętrowy autobus przejechał przez Dalagatan. Ktoś histerycznie wzywał pomocy.
Policjant dotarł do celu, przyklęknął na brzegu basenu i pochylił się nad rannym.
Po wewnętrznej stronie obmurowania był występ, zrobiony pewnie specjalnie dla dzieci, żeby mogły tam latem siadywać i bosymi nogami rozchlapywać wodę. Skórzana kurtka, zalśniła w słońcu, gdy policjant położył na tym występie pistolet, żeby mieć wolne ręce. Szerokimi plecami zwrócony był ku słońcu i w plecy trafiły go dwie kule w niecałą sekundę, jedna w kark, druga między łopatki.
Kurt Kvant upadł na twarz pod kątem prostym do swego kolegi. Kristiansson zdążył zobaczyć ranę od wylotu pierwszej kuli: między jabłkiem Adama a kołnierzem. Potem poczuł na biodrach ciężar ciała Kvanta i zemdlał z bólu, strachu i upływu krwi. Leżeli na krzyż, jeden nieprzytomny, drugi martwy.
– Niech to diabli – powiedział Gunvald Larsson. – I niech to diabli.
Kollberga owładnęło silne uczucie nierealności tego wszystkiego.
Czekał, aż coś się stanie. I stało się, ale zupełnie jakby rozgrywało się to w jakimś innym wymiarze, nie tym, w którym on żył i działał. Coś się jeszcze zdarzyło. Człowiek poruszył się i wszedł w magiczny kwadrat wyłożony kamieniami. Mały chłopczyk w zielonej jak mech wiatrówce, migotliwych dwukolorowych dżinsach w niebieskich odcieniach i w zielonych gumowych butach z odbłyskowym kantem.
Kędzierzawe blond włosy. Nie mógł mieć więcej niż pięć lat. Wolno i z wahaniem podchodził do basenu.
Kollberg sprężył się całym ciałem, podświadoma fizyczna gotowość do rzucenia się i porwania dziecka na ręce. Gunvald Larsson też to zauważył, bo nie odwracając oczu od makabrycznej sceny położył wielką zakrwawioną rękę na piersi Kollberga i powiedział:
– Zaczekaj.
Chłopczyk stał przy kamiennym kręgu i patrzył na leżące ciała. Potem włożył palce lewej ręki do buzi, a prawą złapał się za ucho i wybuchnął płaczem.
Przez chwilę stał z przechyloną głową, a łzy spływały po okrągłych policzkach. Potem odwrócił się i uciekł tą samą drogą, którą przyszedł. Przez trotuar i jezdnię wyszedł z kamiennego czworoboku.
Wrócił do życia.
Nikt do niego nie strzelił.
Gunvald Larsson spojrzał na swój chronograf.
– Dwunasta, dwunasta dwadzieścia siedem – powiedział sam do siebie. – Dwie minuty i dwadzieścia siedem sekund.
A Kollbergowi przychodziły na myśl dziwne skojarzenia: Dwie minuty dwadzieścia siedem sekund to normalnie biorąc nie tak długo. Lecz w pewnych okolicznościach może to być bardzo długo. Dobry szwedzki biegacz, Björn Malmroos na przykład teoretycznie zdążyłby przez ten czas przebiec czternaście razy po sto metrów. A to dość dużo.
Dwaj policjanci zastrzeleni. Jeden z pewnością nie żyje. Prawdopodobnie ten drugi też.
Gunvald Larsson o milimetr od wykończenia, on sam o centymetr. I chłopiec w zielonej wiatrówce.
To też dużo.
Lennart Kollberg spojrzał na swój własny zegarek. Późnił się: już dwadzieścia po.
Pod pewnymi względami był pedantem, lecz pod innymi wcale mu nie zależało, nie dbał o dokładność. Chociaż był to przecież rosyjski zegarek marki Exakta, zapłacił za niego sześćdziesiąt trzy korony. Ponad trzy lata chodził dobrze i jeżeli go się regularnie nakręcało, nie późnił się wcale.
Chronograf Gunvalda Larssona kosztował tysiąc pięćset koron.
Kollberg podniósł ręce, przyjrzał się im, uformował z nich trąbkę wokół ust i ryknął:
– Halo! Halo! Słuchajcie! Teren niebezpieczny. Kryć się! – Nabrał tchu i znowu zaczął: – Halo! Halo! Tu policja! Teren niebezpieczny! Kryć się!
Gunvald Larsson odwrócił głowę i spojrzał na niego z osobliwym wyrazem porcelanowo błękitnych oczu.
Gunvald Larsson przyglądał się teraz drzwiom wejściowym Instytutu. Przy sobocie były oczywiście zamknięte. W całym ogromnym budynku nie było z pewnością nikogo. Zbliżył się do drzwi i z całej siły w nie kopnął.
Nie powinno się to było udać, udało się jednak. Kollberg wszedł za Larssonem do wnętrza.
Następne drzwi nie miały zamka i były szklane, ale Gunvald i w nie kopnął. Poleciały odłamki.
Podszedł do telefonu, podniósł słuchawkę, nakręcił 90 000, zażądał pogotowia policyjnego i powiedział:
– Tu Gunvald Larsson. W kamienicy przy Dalagatan 34 znajduje się w tej chwili jakiś szaleniec, strzela z dachu albo z najwyższego piętra z karabinu maszynowego. W fontannie przed Instytutem Eastmana leżą dwaj zabici policjanci. Ogłosić alarm we wszystkich obwodach śródmiejskich. Zamknąć Dalagatan, Västmannagatan od Norra Bantorget do Karlbergsvägen i Odengatan od Odenplan do St. Eriksplan. I wszystkie przecznice na tym terenie. Na zachód od Västmannagatan i na południe od Karlbergsvägen. Zrozumiano? Co? Zawiadomić wyższe władze? Oczywiście, zawiadomić wszystkich. Zaraz, zaczekajcie. Nie wysyłajcie pod wskazany adres wozów patrolowych ani personelu w mundurach. Zbiórka…