Dlaczego?
Odpowiedź była tuż pod ręką. Strzelający znał Kollberga i Larssona. Wiedział, kim są i ich właśnie chciał zabić.
Czy ów osobnik znał także Kvanta i Kristianssona? Niekoniecznie, lecz mundur ułatwił mu rozpoznanie ich. Jako kogo?
– To musi być ktoś, kto nie lubi policjantów – mruknął Kollberg.
– Uhm – powiedział Gunvald Larsson, ważąc w ręce ciężki pistolet. – Zauważyłeś, czy ten drań strzelał z dachu, czy z któregoś mieszkania?
– Nie. Nie zdążyłem się rozejrzeć.
Na ulicy coś się zaczęło dziać. Dość zwykłego, a jednak godnego uwagi.
Nadjechała karetka pogotowia. Stanęła, wykręciła w kierunku fontanny, znów stanęła.
Wysiadło dwóch ludzi w białych kitlach, otworzyli tylne drzwiczki i wyciągnęli nosze. Poruszali się spokojnie i na pozór bez zdenerwowania. Jeden z nich spojrzał w górę, na dziewięciopiętrową kamienicę po przeciwnej stronie ulicy. Nic się nie stało.
Kollberg skrzywił się.
– Tak – natychmiast powiedział Gunvald Larsson. – To jest szansa.
– Znakomita szansa – powiedział Kollberg.
Nie był specjalnie zachwycony, ale Gunvald Larsson już zdjął kurtkę i energicznie przerzucał białe kitle.
– Chyba ten wezmę – powiedział. – Wydaje się odpowiednio duży.
– Pewnie są tylko trzy rozmiary – rzekł Kollberg.
Gunvald Larsson wsunął pistolet do kabury i włożył płaszcz lekarski. Opinał mu się mocno w ramionach. Kollberg potrząsnął głową i sięgnął po największy – na oko sądząc – z płaszczy. Był za ciasny. Nie dopinał się na brzuchu. Miał uczucie, że muszą wyglądać jak dwaj komicy z niemego filmu.
– Jakoś ujdzie – powiedział Gunvald Larsson.
– Ujdzie, to słowo w sam raz – powiedział Kollberg.
– Okey?
– Okey.
Wyszli, przecięli drogę na ukos przez kamienne obmurowanie tuż obok pielęgniarzy, którzy właśnie wkładali Kvanta na nosze.
Kollberg spojrzał na zmarłego. Poznał go. Policjant, z którym kilkakrotnie w dużych odstępach czasu zdarzyło mu się spotkać i który przy jakiejś okazji czymś się odznaczył. Czym? Ujął mordercę-zboczeńca? Coś w tym rodzaju.
Gunvald Larsson był już w połowie jezdni. Dość osobliwie wyglądał w za małym lekarskim kitlu i z głową owiniętą gałganem. Obaj pielęgniarze patrzyli zdumieni.
Świsnął strzał. Kollberg pędem przebiegł ulicę.
Tym razem kula nie w niego była skierowana.
Czarno-biały mikrobus policyjny jechał przez Odengatan z włączonymi syrenami. Pierwszy strzał rozległ się, gdy był przy Sigtunagatan i natychmiast nastąpiła dalsza seria. Gunvald Larsson wysunął się o parę kroków na trotuar, żeby lepiej widzieć. Samochód najpierw przyspieszył, potem ześliznął się, zaczął jechać zygzakiem, gdy minął skrzyżowanie Odengatan z Dalagatan i zniknął, ogień karabinowy ustał. Wkrótce potem usłyszeli złowróżbny grzechot metalu o metal.
– Idioci – powiedział Gunvald Larsson.
Przyłączył się do Kollberga stojącego przy wejściu, rozpiął kitel, wyjął pistolet i powiedział:
– Jest na dachu. To oczywiste. Zobaczymy.
– Tak, teraz strzelał z dachu – powiedział Kollberg.
– Co to znaczy teraz?
– Bo wydaje mi się, że poprzednie nie z dachu.
– Zobaczymy – powtórzył Gunvald Larsson.
Kamienica miała dwa wejścia od ulicy. Weszli pierwszym z nich. Winda nie działała i na parterze zgromadziła się pewna liczba zdenerwowanych lokatorów. Widok Gunvalda Larssona w rozwianym białym fartuchu, w zakrwawionej szmacie na głowie i z pistoletem w garści nie wpłynął na tych ludzi uspokajająco. Kollberg miał legitymację służbową w marynarce, a marynarka została po tamtej stronie ulicy.
Gunvald Larsson, jeśli miał jakieś dokumenty, to starannie unikał okazywania ich.
– Z drogi – powiedział opryskliwie.
– Proszę się skupić gdzieś na dole – zaproponował Kollberg.
Niełatwo było uspokoić gromadkę, na którą składały się trzy kobiety, dziecko i starszy mężczyzna. Prawdopodobnie widzieli z okien wszystko, co się działo na ulicy.
– Tylko spokojnie – powiedział Kollberg. – Nie ma niebezpieczeństwa.
Zastanowiwszy się nad tą wypowiedzią, uśmiechnął się wewnętrznie.
– Jest tu przecież policja – rzucił przez ramię Gunvald Larsson.
Winda stała w pobliżu szóstego piętra. Na klatce schodowej powyżej, drzwi były otwarte, mogli zajrzeć w szyb. Klatka windy była unieruchomiona. Ktoś ją celowo wyłączył. Teraz wiedzieli o tym kimś trochę więcej. Dobrze strzelał, znał ich z widzenia i znał się trochę na manipulowaniu windą.
– Zawsze coś – powiedział Kollberg.
Piętro wyżej zmusiły ich do zatrzymania się żelazne drzwi. Zamknięte i prawdopodobnie zaryglowane, i założone sztabą z przeciwnej strony, trudno to było osądzić.
Natomiast z miejsca można było ustalić, że drzwi nie dadzą się otworzyć zwykłymi środkami.
Gunvald Larsson zmarszczył krzaczaste jasne brwi.
– Nie warto w nie walić – powiedział Kollberg – nie damy rady.
– Możemy wyważyć drzwi do mieszkania piętro niżej – powiedział Gunvald Larsson. – A potem wydostać się przez okno i spróbować tą drogą.
– Bez lin, bez drabiny?
– Właśnie – powiedział Gunvald Larsson. – Nie da się. – Po kilku sekundach namysłu dodał: – I co ty byś robił na dachu? Bez pistoletu?
Kollberg nie odpowiedział.
– Oczywiście na drugich schodach jest tak samo – kwaśno powiedział Gunvald Larsson.
Na drugiej klatce schodowej było tak samo, z tą jedynie różnicą, że jakiś energiczny starszy pan, który twierdził, że jest emerytowanym kapitanem, sprawował ostry nadzór nad niewielką ilością osób.
– Zamierzam wszystkich cywilów umieścić w schronie, w piwnicy – oznajmił.
– Znakomicie – powiedział Gunvald Larsson. – Tak zrobimy, kapitanie.
Poza tym wszystko było smutnym powtórzeniem. Zamknięte żelazne drzwi, unieruchomiona klatka i zepsuty mechanizm windy. Możliwości dostępu na dach równe zeru.
Gunvald Larsson w zamyśleniu podrapał się w brodę kolbą pistoletu.
Kollberg nerwowo patrzył na broń. Ładny pistolet, wyczyszczony, dobrze utrzymany, okładzina z rowkowanego orzechowego drzewa. Chyba nie odbezpieczony. Nigdy nie zauważył, by skłonność do niepotrzebnego strzelania należała do rozlicznych wad Larssona. Nagle zapytał:
– Czy ty kogoś zastrzeliłeś?
– Nie. Dlaczego pytasz?
– Nie wiem.
– Co teraz zrobimy?
– Wydaje mi się, że powinniśmy wycofać się do Odenplan – powiedział Kollberg.
– Może i tak.
– Tylko my mieliśmy wgląd w centrum, w każdym razie mniej więcej wiemy, co się zdarzyło.
Propozycja zdawała się niezbyt odpowiadać Gunvaldowi Larssonowi. Wyrwał sobie włos z lewej dziurki w nosie i przyglądał mu się z roztargnieniem.
– Chciałbym ściągnąć tego typa z dachu – powiedział.
– Ale nie możemy się tam dostać.
– To prawda.
Wrócili na parter. Właśnie zamierzali opuścić dom, gdy rozległy się cztery strzały.
– W co on strzela? – spytał Kollberg.
– W samochód patrolowy. Ćwiczy.
Kollberg spojrzał na pusty samochód i zobaczył, że reflektory i migacz na dachu były otłuczone.
Opuścili dom i trzymając się tuż przy ścianie, zaraz za rogiem skręcili w lewo na Observatoriegatan. W zasięgu wzroku nie widać było nikogo.
Usłyszeli nad sobą helikopter. Ale z helikopteru nie mogli ich widzieć. Zrzucili fartuchy i zostawili je na trotuarze.