– Są tylko dwa takie punkty – powiedział Gunvald Larsson. – Dach domu Bonniera i galeryjka latarń nad kopułą kościoła Gustava Vasy. Sądzicie, że proboszcz zgodzi się na wpuszczenie snajpera do kościoła?
Nikt go właściwie nie słuchał.
Plan najbliższych akcji był ustalony. Najpierw miano człowiekowi z dachu dać szansę dobrowolnego poddania się. Potem zostanie ujęty przy pomocy siły, względnie zestrzelony. Nie będzie się narażać życia policjantów. Rozstrzygające działania powinny być dokonane z zewnątrz.
Drabiny pożarnicze czekały w pogotowiu na Observatoriegatan i Odengatan, by włączyć się, gdy sytuacja będzie tego wymagać. Obsada składała się ze strażaków, bo ktoś musiał zajmować się stroną techniczną – ale i z policjantów w mundurach straży pożarnej.
Martin Beck i Rönn mogli dorzucić kilka cennych informacji: że Eriksson, jeżeli to był on, bo co do tego pewności nie było, jest uzbrojony w amerykański karabin samoczynny Johnson Automatic i zwykły karabin typu wojskowego, oba prawdopodobnie z celownikiem optycznym. Również z pistoletem docelowym typu Hammerli.
– Johnson Automatic – powiedział Gunvald Larsson. – Cholera. Waży wprawdzie mniej niż siedem kilo i niezwykle łatwo się nim posługiwać, ale to zupełnie jak kulomiot. Wyrzuca sto sześćdziesiąt strzałów na minutę.
Tylko Rönn go słuchał i powiedział w zadumie:
– Tak, tak – a potem ziewnął. Nikt nie może zapanować nad naturalnymi potrzebami.
– A Mauserem można muchę z karty wizytowej zestrzelić na odległość sześciuset metrów. Przy dobrej widoczności i odrobinie szczęścia można zastrzelić człowieka z odległości ponad tysiąc metrów.
Kollberg pochylony nad planem miasta przytaknął.
– Pomyśleć tylko, co on jeszcze może zdziałać, jak mu się będzie podobało – powiedział Gunvald Larsson.
Zabawiał się obliczaniem pewnych odległości. Z dachu – gdzie się oszańcował – Eriksson miał sto pięćdziesiąt metrów do skrzyżowania Odengatan z Hälsingegatan, dwieście pięćdziesiąt do głównego gmachu szpitala Sabbatsberg, trzysta do kościoła Gustava Vasy, pięćset do domu wydawnictwa Bonniera, tysiąc od pierwszego wieżowca przy Hötorget i tysiąc sto od gmachu parlamentu.
Malm wyniośle i z irytacją utrącił te rozważania.
– Tak, tak – powiedział. – Proszę teraz o tym nie myśleć.
Jedynym, który nie troszczył się zbytnio o petardy z gazem łzawiącym, helikoptery, armatki wodne i walkie-talkies, był Martin Beck.
Stał na uboczu, milcząc, nie tylko z powodu zwykłej u niego klaustrofobii i niechęci do ludzkich zbiegowisk. Myślał o Åkem Erikssonie i okolicznościach, które wpędziły go w tę absurdalną, desperacką sytuację, w jakiej się najwidoczniej znajdował. Być może umysł Erikssona uległ całkowitemu zamroczeniu i znajdował się obecnie poza obrębem możliwości nawiązania kontaktu z ludźmi, ale nie było to pewne. Ktoś był za to odpowiedzialny. Nie Nyman, bo ten nie rozumiał w ogóle nigdy, co to znaczy być odpowiedzialnym za drugiego człowieka, może nawet nie wiedział, że istnieje takie pojęcie. Ani oczywiście Malm, dla którego Eriksson był po prostu niebezpiecznym wariatem na dachu, i który z policją miał tylko tyle wspólnego, że do jej obowiązków należało unieszkodliwienie wariata w ten czy inny sposób.
W dziesięć minut później człowiek z dachu strzelił do policjanta, który zatrzymał się na rogu Odengatan i Torsgatan, sto pięćdziesiąt metrów od okna, z którego niewątpliwie strzał został oddany. Zdumiewająca była nie odległość, a raczej fakt, że strzelcowi udawało się trafić w policjanta, gdyż plątanina bezlistnych gałęzi parku powinna była przeszkodzić celności strzału.
Strzał trafił policjanta w ramię, lecz dzięki kuloodpornej kamizelce rana nie była poważna, w każdym razie nie śmiertelna.
Eriksson oddał tylko ten jeden strzał, może był to rodzaj zamanifestowania siły, a może też odruchowy postępek. Dowód, że strzela do każdego policjanta, gdziekolwiek go zauważy.
– Może on ma dziewczynkę z sobą na górze – rzekł Kollberg – jako zakładnika.
Rönn potrząsnął głową.
– Dziewczynką się zaopiekowano. Nic jej nie grozi.
– Nie grozi ze strony ojca? A czy coś jej zagrażało w jego towarzystwie?
Wkrótce później wszystko było gotowe do rozstrzygającej akcji.
Malm robił przegląd grupy specjalnie wyszkolonej, która miała strzelającego ująć, względnie zlikwidować, jeśli się to okaże konieczne. Najprawdopodobniej okaże się to konieczne.
Nikt nie wierzył na serio, że człowiek z dachu podda się dobrowolnie. Choć oczywiście trzeba było brać pod uwagę taką możliwość. Wiele podobnych sytuacji, znanych z historii kryminalistyki, kończyło się tak, że desperat – powszechnie przyjęte określenie osób typu Erikssona – nagle znudzony wszystkim, ustępował wobec fizycznej przewagi.
Specjalistami, którzy mieli położyć kres terrorowi – raz po raz wypływały te same stare patentowane określenia, jak gdyby innych wcale nie było – byli dwaj młodzi policjanci, mający dobre wyszkolenie w walce wręcz i w szybkim atakowaniu.
Martin Beck podszedł, porozmawiał z nimi.
Jeden, rudowłosy, nazywał się Lenn Axelsson. Uśmiechał się z tłumioną pewnością siebie, co robiło sympatyczne wrażenie. Drugi poważniejszy, jasnowłosy, lecz również wzbudzający zaufanie. Obaj byli ochotnikami, gdyż założeniem służby specjalnej, którą reprezentowali, było dobrowolne zgłaszanie się do bardzo trudnych zadań.
Obaj robili wrażenie sprytnych i miłych, a spokój wobec czekającego ich zadania był niemal zaraźliwy. Odpowiedzialni ludzie, budzący zaufanie, znakomicie wyszkoleni. Pierwszorzędne siły, jakich niewiele w całej załodze, zdolni, nieustraszeni, o inteligencji znacznie ponad przeciętną. Tak teoretycznie, jak i przez ćwiczenia praktyczne dobrze przygotowani do wykonania tego, czego po nich oczekiwano. Wydawało się, że wszystko powinno pójść łatwo i bez komplikacji. Ci chłopcy znali swoją specjalność i byli całkowicie pewni. Axelsson żartował, przypomniał nawet pewien epizod, kiedy to jako praktykant miał dość niefortunne zetknięcie z Martinem Beckiem – i śmiał się z tego. Martin Beck wcale sobie wzmiankowanego wydarzenia nie przypominał, ale dla pewności też się śmiał, choć nieco powściągliwiej.
Obaj policjanci byli dobrze uzbrojeni: kuloodporne kamizelki, takież ochraniacze na brzuchu, stalowe hełmy z wizjerami. Zasadniczą ich bronią były lekkie skuteczne pistolety maszynowe. Mieli także granaty z gazem łzawiącym na wszelki wypadek, a ich fizyczna sprawność dawała gwarancję, że przy ewentualnym zetknięciu wręcz, z łatwością potrafią unieszkodliwić osobnika takiego jak Åke Eriksson.
Plan ataku był uderzająco prosty. Człowiek z dachu zostanie wyeliminowany z gry przez skoncentrowany atak pocisków z gazem łzawiącym, śmigłowce zniżą się nad dachem i spuszczą obu komandosów po dwóch stronach atakowanego. Osaczony z dwóch stron i już porażony gazem będzie mieć minimalne szanse.
Gunvald Larsson usposobiony był negatywnie wobec tego planu, nie mógł jednak, czy też nie chciał potrudzić się wysunięciem innej propozycji, poprzestając na uwadze, że on mimo wszystko wierzy raczej w możliwość ujęcia Erikssona od wewnątrz domu.
– Będzie, jak powiedziałem – oświadczył Malm. – Nic nie chcemy słyszeć o ryzykanctwie, dość też mamy osobistego bohaterstwa. Ci chłopcy są szkoleni dla takich właśnie jak ta sytuacji. Jesteśmy pewni, że im się uda, mają dziewięćdziesiąt procent szans. A sto procent pewności, że jeden z nich wyjdzie z tego całkowicie nietknięty. Więc bez żadnych amatorskich propozycji. Zrozumiano?