Dźwignął Martina nad poręcz, własnym ciałem przeciwstawiając się ciężarowi napinającemu linę. Gdy Martin Beck wisiał już po drugiej stronie szklanej bariery, Kollberg zaczął prawą ręką rozwiązywać supeł, lewą utrzymując cały ciężar wiszącego ciała. Rozwiązawszy węzeł zaczął wolno opuszczać Martina. Trzymał teraz linę mocno obiema rękami i starał się nie spoglądając za poręcz wyczuć, ile liny trzeba jeszcze popuścić.
Gdy już według jego obliczeń Martin Beck powinien się był znajdować na poziomie okna, wychylił się za poręcz. Jeszcze parę decymetrów niżej, potem umocował linę do żelaznego drążka nad szklanymi taflami.
Potem zdjął z trzepaka i przewiesił przez ramię drugi zwój liny, szybko zszedł po drabinie, wlazł przez okno.
Martin Beck na pozór bez życia wisiał na linie o pół metra poniżej parapetu. Głowa mu zwisała, ciało kołysało się.
Kollberg zaparłszy się mocno nogami pochylił się nad parapetem i zaczął oburącz przesuwać linę w górę, podciągnąwszy przytrzymał linę jedną ręką, a drugą chwycił pętlę owiązującą Martina pod ramionami, dźwignął i ująwszy za ramiona wciągnął w okno.
Uwolnił rannego od sznurów, ułożył na podłodze, znowu wdrapał się na drabinę, odwiązał sznur od poręczy. A znalazłszy się znowu w oknie, ściągnął drabinę.
Potem wziął Martina Becka na plecy i zaczął schodzić ze schodów.
Gunvald Larsson miał sześć sekund czasu, gdy odkrył być może największe w swym życiu niedopatrzenie. Stał przy żelaznych drzwiach mając przed sobą lont, który powinien zapalić – i nie miał zapałek. Ponieważ nie palił, zapalniczka nie należała do jego wyposażenia. Choć czasem, kiedy zdarzyło mu się jeść w „Parkowej” albo w „Riche” wsuwał do kieszeni reklamowe zeszyciki z zapałkami. Ale od ostatniej kolacji na mieście tyle razy zmieniał marynarkę.
Zbaraniał, jak to się mówi, z ustami jeszcze otwartymi ze zdumienia wyciągnął pistolet, odbezpieczył, przytknął wylot lufy do zapłonu, ukośnie ustawiając lufę w stosunku do żelaznej płyty, żeby kula nie trafiła rykoszetem w jakieś niewłaściwe miejsce – w jego brzuch na przykład – i nacisnął spust. Kula obleciała rykoszetem podest schodów jak osa, ale zapaliło się jednak, wesoło błysnęły niebieskie płomyki. Gunvald pędem zbiegł w dół. Zbiegł półtora piętra, dom zatrząsł się od wybuchu w klatce schodowej B, potem wysadziło jego drzwi – z czterosekundowym opóźnieniem.
Potrafił jednak szybciej biec niż Hult, a przypuszczalnie i od Bohlina był szybszy, i jedną, dwie sekundy zyskał biegnąc z powrotem w górę. Żelazne drzwi zniknęły albo raczej leżały, jak tego oczekiwał, na podeście schodów; o pół piętra wyżej znajdowały się jeszcze jedne drzwi oszklone.
Otworzył je kopnięciem, i znalazł się na dachu. Ściślej określając tuż przy kominie między dwoma nadbudówkami.
Od razu zobaczył Erikssona: stał na górnym dachu z karabinem, ze wzmiankowanym Johnsonem, w ręku. Eriksson nie widział Larssona, gdyż zaalarmował go pierwszy wybuch i cała jego uwaga zwrócona była w tamtą stronę, to jest w stronę klatki schodowej B.
Gunvald Larsson postawił nogę na barierze ochronnej od ulicy, odbił się i wskoczył na górny dach. Eriksson odwrócił głowę i zobaczył go.
Odległość między nimi wynosiła cztery metry – sytuacja jasna. Gunvald Larsson miał go na muszce, a palec na cynglu.
Ale Eriksson wcale się o to nie troszcząc odwracał karabin w kierunku napastnika. I Gunvald Larsson nie strzelił.
Stał nieruchomo z pistoletem skierowanym w pierś Erikssona, a lufa karabinu przesuwała się w jego stronę.
Wtedy strzelił Bohlin. Był to mistrzowski strzał. Cel miał zaciemniony przez Gunvalda Larssona, ale z niezawodną dokładnością trafił Erikssona w lewe ramię, z odległości ponad dwudziestu metrów.
Karabin maszynowy z brzękiem upadł na dach, a Eriksson zrobił półobrót i podparł się rękami.
Hult podbiegł i na płask rękojeścią pistoletu uderzył Erikssona w głowę. Uderzenie rozległo się ponurym plaśnięciem.
Człowiek z dachu leżał bez przytomności. Krew płynęła z rozbitej głowy.
Hult ciężko dysząc podniósł pistolet.
– Stój – powiedział Gunvald Larsson. – Już dość.
Wsunął pistolet do pochwy, poprawił gałgan na głowie i strzepnął tłustą grudkę sadzy z koszuli. Bohlin także wlazł na dach, rozejrzał się i powiedział:
– Dlaczego tyś nie strzelił? Na litość boską…
– Tego nie należało wcale oczekiwać – przerwał Gunvald Larsson. – A czy pan ma zezwolenie na broń?
Bohlin potrząsnął głową.
– To chyba będą z tego kłopoty – powiedział Gunvald Larsson. – Zniesiemy go?