Lauren była obecna przy tej dyskusji, z przerażeniem obserwowała, jak powoli słabnie determinacja matki. Opór pani Kline złamał się po czterech godzinach namów i przekonywam Zalana łzami, przyznała w końcu rację lekarzom. Zgodziła się przemyśleć decyzję o eutanazji córki. Postawiła wszakże jeden warunek – prosiła, by zechcieli zaczekać cztery dni, aby miała czas „upewnić się w swej decyzji”. Był czwartek, do poniedziałku nie wolno było podejmować żadnych działań. Musiała się psychicznie przygotować i uprzedzić najbliższych. Lekarze okazali pełne zrozumienia współczucie, maskując głęboką satysfakcję, że to matka rozwiąże w końcu ich problem, którego, pomimo całej wiedzy, nie udało się im rozstrzygnąć: co zrobić z istotą ludzką ani żywą, ani martwą? Hipokrates nie przewidział, że medycyna zetknie się pewnego dnia z takimi dramatami. Lekarze wyszli z pokoju, zostawiając matkę sam na sam z córką. Pani Kline wzięła ją za rękę, przytuliła twarz do jej łona i, szlochając, błagała o wybaczenie. „Nie wytrzymam tego dłużej, córeńko. Tak bardzo chciałabym leżeć w tym łóżku zamiast ciebie”. Stojąc w drugim końcu pokoju, Lauren obserwowała matkę, sparaliżowana strachem, smutkiem, wręcz przerażeniem. Objęła ją mocno ramionami, ale ta niczego nie poczuła. A w windzie doktor Clomb gratulowała sobie sukcesu, rozmawiając z kolegami. – Nie obawiasz się, że może zmienić zdanie? – spytał Fernstein. – Nie, nie sądzę. A jeśli nawet, to znów z nią porozmawiam. Lauren opuściła swoje ciało i siedzącą przy nim matkę, zostawiając je same. Nie ma cienia przesady w twierdzeniu, że krążyła potem jak duch. Następnie wróciła na swój parapet, chcąc jeszcze raz napawać się widokiem wszystkich świateł, krajobrazem, zapachami i całym tym miastem pulsującym życiem. Arthur objął ją ramionami i czule przytulił.
– Jesteś ładna nawet wtedy, gdy płaczesz. Wytrzyj łzy, ja im w tym przeszkodzę. – Ale jak? – spytała.
– Daj mi parę godzin na zastanowienie. Odsunęła się od niego i znów podeszła do okna.
– I po co? – powiedziała, wpatrując się w latarnię na ulicy. – Może tak będzie lepiej, może to oni mają rację? Co miało znaczyć to: „Może tak będzie lepiej?” Zadała pytanie pełnym agresji tonem, ale nie otrzymała na nie żadnej odpowiedzi. Zazwyczaj tak silna, dziś się poddała. Szczerze mówiąc, żyła przecież jakby połowicznie, rujnowała życie matce i sama mówiła, że „nikt na nią nie czeka na końcu tunelu”. „Gdybym mogła się obudzić…”, jednakże takie niespodziewane odzyskanie przytomności było bardzo wątpliwe.
– Chyba nie sądzisz, że umierając ostatecznie, przyniesiesz ulgę swojej matce!
– Milutki jesteś – przerwała mu. – A co ja takiego powiedziałem? – Nic takiego, tylko „umierając ostatecznie” tak mi miło zabrzmiało, zwłaszcza w obecnej sytuacji. – Uważasz, że matka zdoła wypełnić sobie pustkę, którą po sobie pozostawisz? Poddajesz się, bo myślisz, że tak będzie dla niej najlepiej? I dla mnie? – Co dla ciebie?
– To ja będę na ciebie czekał po przebudzeniu. Może jesteś niewidzialna dla innych, ale nie dla mnie. – Oświadczasz mi się? Zabrzmiało to jak szyderstwo. – Nie jesteś zbyt uprzejma – rzekł oschle. – No więc po co to wszystko robisz? – zaatakowała.
– A ty dlaczego mnie atakujesz i jesteś tak agresywna? – Po co właściwie tu jesteś, tak blisko mnie, i po co się tak poświęcasz?! – krzyknęła. – Co ci chodzi po głowie, może zbzikowałeś? Jaki masz w tym cel?! – No, teraz jesteś wyjątkowo złośliwa! – Więc mi odpowiedz, tylko szczerze! – Usiądź koło mnie i uspokój się wreszcie. Opowiem ci pewną prawdziwą historię, a wtedy zrozumiesz. Kiedyś, niedaleko Carmelu, odbywało się u nas przyjęcie. Miałem wtedy najwyżej siedem lat…
I Arthur opowiedział jej historię, którą przekazał mu stary przyjaciel rodziców, uczestniczący w tym właśnie przyjęciu. Doktor Miller był wybitnym chirurgiem okulistą. Tego wieczoru dziwnie się zachowywał, sprawiał wrażenie przejętego i onieśmielonego, a to nie było do niego podobne. Matka Arthura zaniepokoiła się i spytała, co mu się stało. Wtedy właśnie opowiedział tę historię. Dwa tygodnie wcześniej operował małą dziewczynkę, niewidomą od urodzenia. Nie wiedziała, jak wygląda, nie rozumiała, czym jest niebo, nie znała ani kolorów, ani nawet twarzy swojej matki. Cały zewnętrzny świat był dla niej wielką niewiadomą, a mózg nigdy nie przyswoił żadnego obrazu. Przez całe życie odgadywała kształty i kontury rzeczy, nie mogła jednak wytworzyć obrazu tego, o czym opowiadały jej ręce.
I właśnie Coco, jak nazywali doktora bliscy przyjaciele, zdecydował się przeprowadzić tę „niewykonalną” operację, stawiając wszystko na jedną kartę. Tego ranka, w dniu przyjęcia, wszedł zupełnie sam do pokoju małej i zaczął zdejmować jej bandaże.
– Zanim skończę zdejmować opatrunek, zaczniesz coś widzieć. Przygotuj się.
– A co zobaczę? – spytała dziewczynka.
– Już ci to tłumaczyłem, zobaczysz światło.
– Ale co to jest światło?
– To życie. Zaczekaj jeszcze chwilę…
I tak jak obiecał, kilka chwil później światło dnia dotarło do jej oczu. Weszło przez źrenicę, szybsze niż rzeka zrywająca tamę, z wielką prędkością przekroczyło soczewki i wprowadziło do dna każdego oka miliardy informacji, które ze sobą przyniosło.
Stymulowane po raz pierwszy od narodzin dziecka, miliony komórek rozpoczęły nowe życie, wywołując niezwykle złożoną, a zarazem cudowną reakcję chemiczną, która spowodowała przetworzenie dostarczonych informacji w obrazy. Impulsy natychmiast przedostały się do mózgu nerwami wzrokowymi, obudzonymi z długiego snu. W ułamku sekundy mózg rozszyfrował wszystkie dostarczone mu dane, przetworzył w ożywione obrazy, a innym organom nakazał rozumieć je i przyswoić. Najstarszy, najbardziej złożony, a zarazem najmniejszy na świecie procesor graficzny zaczął prawidłowo działać.
Dziewczynka była niecierpliwa i przerażona zarazem. Chwyciła rękę Coco i powiedziała: „Zaczekaj, bardzo się boję”. Zrobił przerwę, przytulił ją do siebie i kolejny raz opowiedział jej, co się stanie, kiedy skończy zdejmowanie bandaży. Dotrze do niej tysiące nowych informacji, które będzie musiała przyswoić, zrozumieć i porównać z tym wszystkim, co do tej pory tworzyła jedynie jej wyobraźnia. A potem powrócił do usuwania opatrunków.
Kiedy w końcu otworzyła oczy, najpierw przyjrzała się swoim dłoniom; obróciła nimi jak kukiełkami. Potem zaczęła się uśmiechać, śmiać się i płakać, nie mogąc oderwać wzroku od swych dziesięciu palców, jakby chciała nimi przepędzić wszystko, co realne, a co ją najprawdopodobniej przerażało. Następnie wzrok jej spoczął na lalce, tej formie uszytej z gałganków, towarzyszących jej przez wszystkie pogrążone w mroku dnie i noce.
W drugim kącie pokoju otworzyły się drzwi, matka dziewczynki weszła bez słowa. Mała podniosła głowę i patrzyła na nią uważnie przez kilka chwil. Jeszcze nigdy jej nie widziała! A jednak gdy kobieta znalazła się blisko niej, wyraz twarzy dziewczynki natychmiast się zmienił. W ciągu ułamka sekundy stał się buzią każdej małej dziewczynki, rozpościerającej szeroko ręce i bez najmniejszego wahania wołającej do „nieznajomej” pani: „Mamusiu!”
– Gdy Coco skończył swoją opowieść, zrozumiałem, że od tej pory posiadł jakąś ogromną siłę, bo wiedział, iż dokonał czegoś ogromnie ważnego. Więc pomyśl sobie po prostu, że to, co robię dla ciebie, poświęcam pamięci Coco Millera. A teraz, jeśli się już uspokoiłaś, pozwól mi się zastanowić. Lauren nic na to nie odpowiedziała, wymruczała tylko pod nosem coś, czego nie można było zrozumieć. Arthur usiadł na kanapie i zaczął obgryzać ołówek, który znalazł na niskim stoliku. Siedział tak przez długie minuty, potem nagle zerwał się, usiadł przy biurku i zaczął coś chaotycznie notować. Zajęło mu to prawie godzinę, w tym czasie Lauren obserwowała go bacznie, niczym kocica śledząca uważnie motyla czy muchę. Przekrzywiała głowę, zaintrygowana każdym jego gestem, reagowała na każdą przerwę w pisaniu i kiedy ponownie zabierał się do pracy. Gdy skończył, zwrócił się do niej z bardzo poważnym wyrazem twarzy.