– Jadę, w końcu naprawdę jadę! Nie mogę w to uwierzyć, to prawdziwy cud! Żebyś tylko chciał zapalić za pierwszym razem! No, zabaw się i ty, przecież możesz tylko raz zakasłać, bo doleję ci syropu do silnika, a potem oddam cię na złom i zastąpię nowiuteńkim samochodem, całym elektronicznym, bez rozrusznika i bez żadnych humorków przy lada chłodzie. Zrozumiałeś? No to ruszaj!
Trzeba przyznać, że wysłużony „Anglik” wziął sobie do serca groźby swojej pani, bo zapalił od pierwszego przekręcenia kluczyka w stacyjce. Zapowiadał się naprawdę piękny dzień.
Lauren ruszyła powolutku, by nie obudzić sąsiadów. Green Street jest pełną uroku ulicą, ocienioną drzewami i domami. Wszyscy się tu znają, jak w małym miasteczku. Na szóstym skrzyżowaniu przed Van Ness, jedną z tych szerokich arterii przecinających miasto, włączyła wyższy bieg. Blade światło, z minuty na minutę zmieniające swą barwę, odkrywało kolejne wspaniałe perspektywy miasta. Samochód mknął szybko po pustych jeszcze ulicach. Lauren syciła się do upojenia pięknem poranka. Strome ulice San Francisco naprawdę mogą przyprawić o zawrót głowy.
Ostry zakręt w Sutter Street. Pisk opon i miarowy stukot kierunkowskazu. Stromy zjazd w kierunku Union Square; jest szósta trzydzieści, muzyka z włączonej płyty ogłusza, Lauren jest szczęśliwa, już od bardzo dawna nie czuła się tak dobrze. Do diabła ze stresem, szpitalem, obowiązkami! Zaczyna się weekend przeznaczony tylko dla niej, nie ma więc ani chwili do stracenia. Na Union Square panuje spokój. Ale za parę godzin na chodniki wypłynie gęsta lawa turystów i mieszkańców, robiących zakupy w sklepach wokół placu. Będą kursować cable – cars, światło rozjaśni witryny, przed wjazdem na centralny parking pod parkiem ustawi się długa kolejka samochodów, a w ogrodzie zespoły muzyczne rozmienią swoje piosenki na centy i dolary.
Na razie jest cicho; na tętniące życiem miasto trzeba jeszcze zaczekać. Wystawy sklepowe są ciemne, a na ławkach śpią kloszardzi. Strażnik parkingu drzemie w swojej budce. Triumph połyka asfalt zgodnie z rytmem skrzyni biegów. Widząc zielone światła, Lauren wrzuca dwójkę, aby lepiej wejść w zakręt w Polk Street, jedną z czterech ulic wokół placu. Oszołomiona, z rozwianym szalem na głowie, ostro skręca przed ogromną fasadą budynku Masy'sa. Samochód idealnie bierze zakręt, opony lekko piszczą i nagle rozlega się dziwny dźwięk, coś zaczyna stukotać, wszystko dzieje się bardzo szybko, klekotanie miesza się z innymi odgłosami, jakby się ze sobą kłóciły. Gwałtowny trzask! Czas na chwilę stanął w miejscu. Już nie ma żadnego porozumienia między kołami a kierunkiem jazdy, łączność została przerwana. Samochód wpada w poślizg na mokrej jeszcze nawierzchni i zjeżdża z jezdni. Grymas wykrzywia twarz Lauren. Jej dłonie ściskają kurczowo bezwolną kierownicę, pozwalającą kołom kręcić się bez końca jak w próżni, przekreślającą wszelkie plany na budzący się właśnie dzień. Triumph wciąż się ślizga, czas zdaje się wydłużać niczym w przeciągłym ziewnięciu. Lauren ma wrażenie, że jej głowa wiruje w zawrotnym tempie, ale to domy i drzewa kręcą się wokół niej. Samochód zachowuje się jak bączek dla dzieci. Nagle opony z całą siłą uderzają w krawężnik, klapa silnika otwiera się, a przód auta unosi się ku górze i uderza w hydrant. Ostatnim wysiłkiem triumph obraca się wokół własnej osi, wyrzuca kierowcę na zewnątrz, zupełnie jakby znajdujące się we wnętrzu ciało było dla niego za ciężkie, by wykonać ten upiorny piruet, negujący wszelkie prawa grawitacji. Lauren, wyrzucona w powietrze, opada i ląduje na ziemi, uderzając w fasadę dużego sklepu. Ogromna szyba wystawowa rozpryskuje się z hukiem na tysiące odłamków. Pokryte szklaną narzutą ciało młodej kobiety obraca się na chodniku jeszcze przez chwilę, a potem nieruchomieje. Lauren leży z rozrzuconymi w nieładzie włosami, podczas gdy wiekowe auto kończy swoją ostatnią jazdę i całą karierę, stojąc częściowo na jezdni, częściowo na chodniku, kołami do góry. Z jego wnętrzności wydobywa się obłoczek pary, stary „Anglik” wydaje z siebie ostatnie tchnienie, jakby pozwolił sobie na ostatni kaprys.
Lauren nie porusza się. Leży spokojna. Twarz ma gładką, oddycha powoli i regularnie. Na wpółotwartych ustach błąka się lekki uśmiech, ma zamknięte oczy i wydaje się pogrążona we śnie. Jej długie włosy okalają twarz, a prawa ręka spoczywa na brzuchu.
Strażnik na parkingu przeciera oczy, widział wszystko „jak w kinie”, ale „tym razem to była prawda” – powie znacznie później. Wstaje, wybiega na ulicę, zaraz jednak zawraca. Drżącą ręką podnosi słuchawkę telefonu i wykręca 911. Wzywa pomocy i karetka natychmiast wyrusza w drogę. Stołówka w San Francisco Hospital to duże pomieszczenie o wyłożonej białą terakotą podłodze i na żółto pomalowanych ścianach. Znajduje się tu mnóstwo prostokątnych stołów, ustawionych wzdłuż głównego przejścia, które prowadzi od drzwi aż do dystrybutorów z jedzeniem i napojami. Doktor Philip Stern drzemał, leżąc na jednym ze stołów, w dłoni wciąż trzymał filiżankę z resztką zimnej kawy. Nieco dalej jego kolega kiwał się na krześle i niewidzącym wzrokiem wpatrywał w przestrzeń. W kieszeni lekarskiego kitla zabrzęczał pager. Stern otworzył jedno oko i spojrzał na zegarek: jego dyżur kończył się dokładnie za piętnaście minut. „Coś podobnego! Że też na mnie musiało trafić! Frank, połącz się z centralą!” Frank zdjął słuchawkę z wiszącego obok na ścianie telefonu, wysłuchał informacji, rozłączył się i zwrócił do Sterna: „Wstawaj, stary, wzywają nas. Union Square, kod numer trzy, chyba to coś poważnego…”
Obaj pracujący w EMS lekarze podnieśli się i ruszyli w kierunku parkingu, gdzie czekała już na nich karetka, gotowa do odjazdu, z migoczącym na dachu kogutem. Dwa krótkie dźwięki syreny zaanonsowały wyjazd zespołu 02. Była za kwadrans siódma, ruch na Market Street jeszcze się nie zaczął i ambulans mknął szybko w słonecznym blasku poranka.
– Niech to szlag, w dodatku zapowiada się cudny dzień! – Musisz tak zrzędzić?
– Muszę, bo konam ze zmęczenia. A w dodatku prześpię cały dzień i nie skorzystam z tak pięknej pogody.
– Skręcaj w lewo, pojedziemy na skróty, pod prąd. Frank wykonał polecenie i karetka wjechała w Polk Street w kierunku Union Square. „Dodaj gazu, już ich widzę”. Kiedy ambulans dotarł do placu, zobaczyli najpierw wrak starego triumpha zaczepionego o hydrant. Frank wyłączył syrenę. – Kurczę, ale mu się trafiło – zauważył Stern, wyskakując z wozu. Dwaj policjanci byli już na miejscu, jeden z nich poprowadził Philipa do rozbitej wystawy. – Gdzie kierowca? – zapytał lekarz.
– Tam, przed panem. To kobieta, jest lekarzem, zdaje się, że pracuje w pogotowiu. Może ją pan zna? Stern klęczał już obok ciała Lauren i wrzeszczał na kolegę, aby się pospieszył.
Nożyczkami rozciął spodnie i bluzkę leżącej. Na lewej nodze widać było wyraźną deformację, otoczoną rozległym krwiakiem. Wszystko wskazywało na złamanie. Reszta ciała wydawała się nietknięta.
– Przygotuj kroplówkę i elektrokardiograf. Wyczuwam nitkowate tętno, brak ciśnienia, puls czterdzieści osiem, rana na głowie, złamanie prawej kości udowej z wewnętrznym krwotokiem. Dawaj szyny. Znamy ją? Jest od nas?
– Już ją chyba kiedyś widziałem, jest internistką w Izbie Przyjęć, pracuje z Fernsteinem. Jedyna, która mu staje okoniem. Philip nie zareagował na tę ostatnią uwagę. Frank sprawnie umieścił siedem elektrod na klatce piersiowej młodej kobiety, kolorowym przewodem połączył je z przenośnym elektrokardiografem i włączył aparat. Ekran natychmiast rozbłysnął.
– Co się dzieje? – spytał Frank kolegę.
– Niedobrze, tracimy ją. Ciśnienie osiem na sześć, puls sto czterdzieści, wargi sine. Biorę rurkę intubacyjną, siódemkę. Trzeba intubować.