– Tu nie powinno cię boleć – wyszeptała uśmiechnięta Lauren. Arthur natychmiast zaprzeczył, w tym miejscu nic go nie bolało. I tak przeprowadziła go przez całe, długie badanie. Lekarz w końcu postawił diagnozę: bóle miały podłoże nerwowe, pacjent musi przyjmować środki rozkurczowe; otrzyma je ze szpitalnej apteki na receptę, którą zaraz dostanie. Dwa uściski dłoni, trzy „dziękuję, doktorze” i Arthur opuścił salę. Lekkim krokiem poszli długim korytarzem do oficyny. Arthur promieniał; trzymał w ręku trzy różne dokumenty, wszystkie opatrzone nagłówkiem i znakiem firmowym Memorial Hospital. Niebieski, różowy i zielony! Jeden był receptą, drugi rachunkiem, a trzeci kartą wypisu. Na tym ostatnim widniał wielki drukowany napis „Karta wypisu / Karta przeniesienia”, a pod spodem, kursywą: Niepotrzebne skreślić. Arthur uśmiechał się od ucha do ucha, już dawno nie był z siebie tak zadowolony. Otoczył ramieniem kroczącą obok niego Lauren. „Mimo wszystko stanowimy całkiem niezły duet!”
Po powrocie do domu włączył komputer i włożył do skanera wszystkie trzy dokumenty, aby je skopiować. Od tej chwili mógł dysponować nieograniczoną liczbą potrzebnych papierów, w dowolnym kolorze i kształcie, opatrzonych nadrukiem i logo Memorial Hospital.
– Jesteś naprawdę bardzo sprytny – zauważyła Lauren, patrząc na wyrzucane przez maszynę druki, wszystkie z odpowiednimi napisami.
– Za godzinę zadzwonię do Paula – oznajmił.
– Ale przedtem porozmawiamy o twoim planie, Arthurze. Przyznał jej rację, musiała mu najpierw opowiedzieć, jak odbywa się transfer chorego do innego szpitala. Ona jednak nie o tym chciała z nim rozmawiać.
– To o czym?
– Arthurze, twój pomysł naprawdę mnie wzruszył. Ale wybacz, jest nierealny, szalony i dla ciebie za bardzo ryzykowny. Jeśli cię przyłapią, pójdziesz do więzienia. Cholera, w imię czego miałbyś się tak narażać?!
– Wiesz, dlaczego? Bo jeśli tego nie zrobimy, to chyba ty bardziej będziesz narażona! Lauren, mamy tylko cztery dni! – Nie możesz tego zrobić, Arthurze, nie mam prawa ci na to pozwolić. Wybacz mi.
– Miałem kiedyś przyjaciółkę, która przepraszała za każde wypowiedziane zdanie. Przesadziła z tym do tego stopnia, że obawialiśmy się zaproponować jej szklankę wody ze strachu, iż zaraz zacznie nas przepraszać, że chce się jej pić. – Arthurze! Przestań zgrywać idiotę, dobrze wiesz, co mam na myśli! Twój pomysł jest zupełnie zwariowany. – To sytuacja jest zwariowana, Lauren! Nie mam innego wyjścia! – A ja nie pozwolę ci tak dla mnie ryzykować!
– Lauren, zamiast zawracać mi teraz głowę i narażać na stratę czasu, powinnaś raczej pomóc. Tutaj stawką jest twoje życie.
– Musi być jakieś inne wyjście.
Ale Arthur widział tylko jeszcze jedno ewentualne rozwiązanie.
Należało porozmawiać z matką Lauren i przekonać ją do zmiany powziętej decyzji, ale realizacja tego pomysłu była bardzo trudna. Nigdy nie zostali sobie przedstawieni, a więc jej zgoda na spotkanie wydawała się mało prawdopodobna. Nie zgodziłaby się spotkać z nieznajomym. Mógłby podać się za bliskiego znajomego jej córki, ale Lauren wiedziała, że to się nie uda, matka znała wszystkich jej przyjaciół. Może więc mógłby spotkać ją niby przypadkiem, gdzieś, gdzie zwykła często bywać. Należało tylko zlokalizować takie miejsce.
Lauren zastanowiła się.
– Codziennie rano wyprowadza psa i idzie do Mariny – powiedziała.
– Tak, ale wtedy sam musiałbym mieć psa na smyczy.
– Dlaczego?
– Bo gdybym spacerował z samą smyczą, chybabym się natychmiast zdyskredytował w jej oczach!
– Przecież możesz po prostu tam biegać.
Ten pomysł wręcz ją zauroczył. Będzie sobie biegał wzdłuż Mariny w porze spaceru Kali, zachwyci się suczką, pogłaszcze.
Wyda się naturalne, że potem nawiąże rozmowę z jej matką.
Uznał, że można spróbować. Najlepiej nazajutrz rano.
Następnego dnia wstał bardzo wcześnie, włożył płócienne spodnie w kolorze ecru i koszulkę polo. Zanim wyszedł z mieszkania, poprosił Lauren, żeby objęła go z całej siły.
Speszyła się.
– Co cię nagle napadło? – spytała.
– Nic. Nie mam teraz czasu ci tłumaczyć. To dla psa. Podeszła do niego, objęła ramionami i westchnęła, kładąc mu głowę na ramieniu.
– Doskonale – oznajmił energicznie, wyzwalając się z jej objęć. – Lecę już, bo się spóźnię.
Nawet nie zdążył powiedzieć „do widzenia”, wybiegł z mieszkania jak bomba. Słysząc trzask zamykanych drzwi, Lauren wzruszyła ramionami i westchnęła: „Bierze mnie w ramiona tylko z powodu psa!”
Gdy zaczynał spacer, Golden Gate drzemał jeszcze, otulony gęstą mgłą niczym watowaną kołdrą. Tylko jeden z wysokich szczytów czerwonego mostu wystawał ponad kłębiące się nisko chmury. Uwięzione w zatoce morze było spokojne, poranne mewy zataczały szerokie kręgi w poszukiwaniu ryb, ogromne chodniki przy nadbrzeżnym bulwarze były jeszcze mokre od rosy, a cumujące statki kołysały się łagodnie. Wokół było cicho i spokojnie, nieliczni biegacze cieszyli się powietrzem przesyconym wilgocią i świeżością porannego chłodu. Już za parę godzin nad wzgórzami Saussalito i Tiburon zawiśnie ogromne słońce i przepędzi zwisające nad mostem mgły. Zobaczył ją z daleka, doskonale pasowała do opisu Lauren. Kali dreptała kilka kroków od niej. Pani Kline szła zatopiona we własnych myślach, można było przypuszczać, że dźwiga na barkach cały ciężar swoich trosk i zmartwień. Suczka znalazła się obok Arthura i nagle przystanęła. Wciągnęła powietrze w zaciekawione nozdrza, zbliżyła się, obwąchała dół jego spodni i zaraz potem ułożyła się na chodniku, skamląc cichutko. Jej ogon merdał zapamiętale, drżała z zachwytu i niekłamanej radości. Arthur przyklęknął obok i pogłaskał ją delikatnie. Natychmiast zaczęła lizać mu rękę, coraz intensywniej, piszcząc i skamląc.
Matka Lauren podeszła do nich. Na jej twarzy widać było bezbrzeżne zdumienie.
– Czy wy się znacie? – spytała.
– Czemu pani tak sądzi? – Podniósł się z klęczek.
– Bo zazwyczaj jest bardzo bojaźliwa. Nie pozwala nikomu zbliżyć się do siebie, a do pana najwyraźniej lgnie.
– Nie wiem, być może. Jest wprost niewiarygodnie podobna do suczki mojej przyjaciółki. Przyjaciółki bardzo mi bliskiej.
– Do kogo? – Pani Kline poczuła, że serce za chwilę rozsadzi jej pierś.
Suczka usiadła u stóp Arthura i zaczepiała go łapą.
– Kali! – Starsza pani spojrzała karcąco. – Zostaw pana w spokoju!
Arthur wyciągnął rękę i przedstawił się. Kobieta zawahała się chwilę, a potem podała mu dłoń. Uważała, że suka zachowuje się co najmniej dziwnie, i przeprosiła za jej natręctwo. – Ależ nic nie szkodzi, uwielbiam zwierzęta, a ona jest wyjątkowo miła.
– Tak, ale zazwyczaj to prawdziwa dzikuska, tymczasem teraz zachowuje się, jakby dobrze pana znała. – Psy zawsze się do mnie garną, chyba wyczuwają, że ktoś je lubi. Ma śliczny łepek. – To najprawdziwszy mieszaniec, pół seter, pół labrador.
– To nie do wiary, jak ona przypomina mi suczkę Lauren! Pani Kline zachwiała się, rysy jej twarzy stały się ostre. – Czy pani dobrze się czuje? – spytał Arthur, biorąc ją za rękę. – Zna pan moją córkę?
– A więc to jest pies Lauren? A pani jest jej matką? – Znał ją pan? – Znałem. Znałem ją bardzo dobrze, byliśmy sobie dość bliscy.
Nigdy o nim nie słyszała i chciała wiedzieć, jak się poznali.
Powiedział, że jest architektem, a Lauren poznał w szpitalu.
Miał drobny wypadek na motorze, a ona zszyła mu paskudną ranę. Poczuli do siebie sympatię i zaczęli się spotykać, nawet dosyć często. „Od czasu do czasu jadłem z nią lunch, gdy miała dyżur w szpitalu; czasem szliśmy razem na obiad, jeśli kończyła wcześniej dyżur”.