W tym momencie starszy z policjantów poklepał go po ramieniu.
– I czego was uczą, panowie doktorzy?
– Przepraszam, nie rozumiem.
Mógł sobie przepraszać, to nie wystarczało. Jak mógł stwierdzić zgon kobiety, która zaczęła oddychać w radiowozie? „Zdaje pan sobie sprawę, że gdyby nie ja, wsadziliby ją żywą do lodówki?”
Już on nie puści tego płazem. W tej samej chwili podszedł do nich profesor Fernstein, nie zwracał najmniejszej uwagi na policjanta i skierował się bezpośrednio do młodego lekarza:
„Doktorze Stern, ile łącznie adrenaliny zaaplikował pan rannej?” „Dziesięć i pół miligrama” – odpowiedział Philip.
Profesor porządnie go zbeształ. Dodał, że takie postępowanie świadczy o braku równowagi emocjonalnej. Następnie zwrócił się do policjanta i oznajmił, że zanim doktor Stern stwierdził zgon, Lauren nie żyła już od jakiegoś czasu.
Oświadczył, że nie ulega wątpliwości, iż ekipa lekarska popełniła błąd, zbyt długo zajmując się reanimacją i trwoniąc bez potrzeby pieniądze podatników. Aby raz na zawsze zamknąć dyskusję, wyjaśnił, że wstrzyknięty płyn zgromadził się wokół osierdzia. „Kiedy samochód gwałtownie zahamował, płyn przedostał się do serca. Nastąpiła normalna reakcja chemiczna, dlatego zaczęło bić”. Niestety, śmierć mózgu była nieodwracalna. Co się tyczy serca, zatrzyma się ono, jak tylko płyn się rozpuści. „Może nawet teraz, kiedy tu z panem rozmawiam”. Zasugerował, że będąc na miejscu policjanta, przeprosiłby doktora Sterna za zbyt ostrą reakcję, a lekarza poprosił, by ten, przed wyjściem, zjawił się u niego w gabinecie. Policjant spojrzał na Philipa i mruknął pod nosem: „Widzę, że nie tylko policja ma monopol na zawodową solidarność. Wcale nie życzę panu miłego dnia”. Odwrócił się na pięcie i wyszedł ze szpitala. Kiedy wahadłowe drzwi wejściowe przestały się ruszać, rozległ się warkot zapalanego silnika. Stern stał nieruchomo, z rękami opartymi o kontuar recepcji i zmrużonymi oczami patrzył na pielęgniarkę. „Co się tu tak naprawdę dzieje?” Lecz ona tylko wzruszyła ramionami i przypomniała, że Fernstein z pewnością już na niego czeka. Zapukał do uchylonych drzwi szefa Lauren. Wszechwładny mandaryn zaprosił go do środka. Stał za biurkiem, tyłem do wchodzącego, i wyglądał przez okno. Najwyraźniej czekał, aby to Stern rozpoczął rozmowę. Tak też się stało. Philip przyznał, że nie do końca zrozumiał skierowane do policjanta wyjaśnienia. Fernstein przerwał mu beznamiętnym tonem: – Niech pan mnie uważnie wysłucha, Stern. To, co powiedziałem temu oficerowi, było jedynym wytłumaczeniem, jakie mógł pojąć. W ten sposób odwiodłem go od zamiaru złożenia na pana raportu, bo to zapewne zniszczyłoby pańską karierę. Jest pan przecież doświadczonym lekarzem, a postępował jak sztubak. W naszym zawodzie trzeba umieć pogodzić się ze śmiercią. Nie jesteśmy bogami i nie mamy wpływu na przeznaczenie. Ta młoda kobieta zmarła tuż po waszym przybyciu, a pański upór mógł pana drogo kosztować. – Ale jak może pan wyjaśnić, że znowu zaczęła oddychać? – Nie mam zamiaru tego wyjaśniać, to nie należy do moich obowiązków. Zresztą nie wiemy wszystkiego. Ona umarła, doktorze Stern. Odeszła, czy to się panu podoba, czy nie. Nic mnie nie obchodzi, że jej płuca się poruszają, a serce się jeszcze telepie. Encefalogram jest płaski! Śmierć mózgu jest nieodwracalna. Zaczekamy, aż przestaną działać inne organy, i odeślemy ją do kostnicy. Kropka.
– Przecież nie może pan tego zrobić wobec tyłu widocznych oznak!
Fernstein wyraził swoją dezaprobatę niecierpliwym ruchem głowy i podniesionym głosem. Stern nie będzie mu tu udzielać żadnych lekcji. Czy zdaje sobie ponadto sprawę, ile kosztuje jeden dzień reanimacji? A może szpital ma blokować łóżko tylko po to, by utrzymywać przy sztucznym życiu taką „roślinę”? Stern powinien wreszcie wydorośleć. On, Fernstein, nie odważy się skazywać rodzin takich osób na spędzanie tygodni i miesięcy przy łóżku bezwładnego, pozbawionego inteligencji ciała, „żyjącego” wyłącznie dzięki maszynom. Nie chce być odpowiedzialny za podobne decyzje tylko po to, by zaspokoić lekarskie ego.
Kazał Sternowi wziąć prysznic i zniknąć z pola widzenia. Ale młody lekarz stał jak wrośnięty w ziemię i wynajdował kolejne argumenty. Kiedy stwierdził zgon, serce i płuca pacjentki nie pracowały już od jakichś dziesięciu minut, to prawda. Tak, walczył dalej z jakąś niezrozumiałą determinacją, ale po raz pierwszy w swojej karierze zawodowej wyraźnie czuł, że ta kobieta za nic nie chce umierać. Opisywał, jak w półotwartych oczach Lauren widział nie tylko chęć walki za wszelką cenę, ale i niezgodę na śmierć. Walczył więc razem z nią, nie myśląc o obowiązujących normach, a dziesięć minut później, wbrew wszelkiej logice, wbrew temu, czego się dotąd nauczył, serce znów zaczęło bić, płuca chwytały powietrze, powracało życie. „Ma pan rację – powiedział – jesteśmy tylko lekarzami i nie wiemy wszystkiego. Ona także jest lekarzem”. Błagał Fernsteina, aby dał jej ostatnią szansę. Znano przecież przypadki śpiączki, z której pacjent budził się nagle do życia, choć nikt nie wiedział, jak to się stało. A ta młoda kobieta zrobiła coś, czego nie zrobił nikt przed nią, do diabła więc z kosztami. „Niech pan nie pozwala jej umrzeć, ona tego nie chce, dała nam to do zrozumienia”. Profesor odezwał się po długiej chwili milczenia.
– Doktorze Stern, Lauren była jedną z moich studentek. Miała prawdziwy talent, choć wredny charakter. Szanowałem ją i wiązałem duże nadzieje z jej karierą, ale myślę także o pańskiej, więc rozmowę tę uważam za skończoną”. Stern wyszedł z gabinetu, nie zamknąwszy za sobą drzwi. W korytarzu czekał na niego Frank. – A ty co tu robisz?
– Philip, co ci przyszło do głowy? Wiesz, z kim rozmawiałeś tym tonem? – I co z tego?
– Facet, do którego mówiłeś, jest profesorem tej młodej, znał ją i widywał codziennie od piętnastu miesięcy. Ocalił już tyle istnień ludzkich, ile ty nie zdołasz przez całą resztę życia. Naucz się w końcu panować nad sobą, bo czasem naprawdę ci odbija. – Odchrzań się, Frank. Na dzisiaj mam dość słuchania morałów. Doktor Fernstein zamknął drzwi swojego gabinetu, podniósł słuchawkę telefonu, zawahał się przez moment, podszedł do okna, a potem gwałtownym ruchem chwycił za słuchawkę. Zażądał połączenia z blokiem operacyjnym. Natychmiast po drugiej stronie linii rozległ się czyjś głos.
– Tu Fernstein, proszę przygotować salę, operujemy za dziesięć minut. Zaraz prześlę kartę.
Delikatnie położył słuchawkę na widełki, pokiwał głową i wyszedł z gabinetu. W drzwiach wpadł prosto na profesora Williamsa.
– Co słychać? – spytał ten ostatni. – Zapraszam cię na kawę. – Nie mogę.
– A co robisz?
– Głupotę. Przygotowuję się właśnie do popełnienia piramidalnej głupoty. Muszę już znikać. Zadzwonię do ciebie później.
Fernstein wszedł na blok operacyjny w zielonym, przewiązanym w pasie kitlu. Pielęgniarka naciągnęła mu na dłonie sterylne rękawiczki. W ogromnej sali zespół lekarzy otaczał ciało Lauren. Za jej głową monitor migotaniem wskazywał rytm oddechu i bicie serca.
– Co z nią? – spytał Fernstein anestezjologa.
– Stan stabilny. Wprost niewiarygodnie stabilny. Sześćdziesiąt pięć i dwanaście na osiem. Już śpi. Gazometria w normie. Może pan zaczynać.
– Tak, już śpi…
Skalpel naciął udo na całej długości złamania. Kiedy profesor zaczął rozsuwać mięśnie, nieoczekiwanie przemówił do całego zespołu. Nazywając ich „swoimi drogimi kolegami”, wyjaśnił, że mają oto okazję zobaczyć, jak profesor chirurgii z dwudziestoletnim stażem przeprowadza banalną operację, godną studenta piątego roku: złożenia złamanej kości udowej.