– Ani ja – odparła sucho.
Kaldak zaświecił wyjętą z plecaka latarkę.
– Zgaś – wystraszyła się. – Zobaczą.
Pokręcił głową.
– Nic się nie stanie. Jesteśmy wystarczająco głęboko w grocie. Odsunął metalową walizeczkę spoczywającą na dnie plecaka, wyciągnął białą koszulkę bawełnianą i rzucił ją Bess.
– Co powiesz na to?
– Musi wystarczyć. – Zerknęła na niego znad rozdzieranej koszulki. – Masz coś do jedzenia?
– Konserwy.
– Wyciągnij jedną i otwórz. Spróbuję nakarmić małą – Uklękła i przewinęła Josie. – Jak mnie tu znalazłeś?
– Tropiłem cię.
– Żołnierze też mnie tropili. Ale nie znaleźli.
– Dziś po południu prawie im się udało. W zagajniku.
Znieruchomiała.
– Skąd wiedziałeś?
– Śledziłem ich. Byłem prawie pewny, że trafili na właściwy trop.
– Nie widziałam cię w zagajniku.
– A ja ciebie tak.
– I znalazłeś mnie w tej grocie tak, że cię nie zauważyłam? Jakim cudem? Zwłaszcza że widziałam żołnierzy Estebana.
– Może jestem lepszy od nich – odrzekł po prostu.
– Dlaczego miałbyś być lepszy? To twój zawód?
– Czasem. Bywa, że w moim zawodzie przydają się talenty myśliwego. – Przyglądał się, jak Bess sadza sobie Josie na kolanach i zaczyna ją karmić. – Doskonale sobie z tym radzisz.
– Każdy umiałby nakarmić dziecko. Mów. Słucham.
– Niepotrzebnie ode mnie uciekałaś. Próbuję ci pomóc.
– Jeśli dobrze sobie przypominam, na zmianę albo mną dyrygowałeś, albo próbowałeś mnie zastraszyć. Byłam ci kulą u nogi.
– Co nie znaczyło, że nie uwolnię cię od Estebana i nie odstawię w bezpieczne miejsce. Od początku właśnie to zamierzałem uczynić.
Bacznie mu się przyjrzała. Nie potrafiła odczytać wyrazu jego twarzy, ale instynkt podpowiadał jej, że Kaldak mówi prawdę.
– Skąd miałam wiedzieć? Nie chciałeś ze mną rozmawiać.
Wzruszył ramionami.
– Popełniłem błąd. Liczyłem, że nie będę musiał. Ale teraz będę mówił.
– Co się wydarzyło w Tenajo?
– Na pewno chcesz wiedzieć?
– Nie bądź głupi. Jasne, że chcę – powiedziała z przejęciem. – Ale najpierw mnie posłuchaj. Mam gdzieś twoje przeklęte ratowanie tego, co się da. Chcę tylko wiedzieć, co się przydarzyło mnie i Emily w ubiegłym tygodniu. Mam do tego prawo. A teraz gadaj.
Przez chwilę milczał.
– Dobra. Pytaj. Odpowiem, jeśli będę mógł.
– Na co umarli ci ludzie?
– Nie jestem do końca pewny. Podejrzewam, że mogli paść ofiarą sztucznie wyprodukowanej choroby.
Wpatrywała się w niego zdumiona.
– Jakiś wirus, który się wymknął spod kontroli? Uśmiechnął się kpiąco.
– Ty ciągle uważasz, że to wypadek.
– Czyżbyś twierdził, że rząd meksykański specjalnie zaraził mieszkańców Tenajo tą chorobą?
– Rząd meksykański nie ma z tym nic wspólnego.
– Więc Esteban nie jest pułkownikiem meksykańskiego wojska?
– Korzystny zbieg okoliczności, zapewniający mu pewną dawkę władzy i swobody. Umożliwił mu również zgrabne zatuszowanie wyników doświadczenia.
– Doświadczenia?
– Musieli się upewnić, czy czynnik biologiczny zadziała. Tenajo stanowiło pole doświadczalne.
Chłopczyk leżący w sklepie na podłodze z rączką wysmarowaną czekoladą.
W oczach błysnęły jej łzy.
– Bodaj cię piekło pochłonęło.
– Nie wiedziałem – powiedział chrapliwie.
– Musiałeś. Pracowałeś dla niego.
– Wiedziałem, że w Tenajo coś się dzieje, ale aż do nocy, której to się stało, nie domyślałem się, o co może chodzić. Od kilku miesięcy w okolicach miasteczka zdarzały się wypadki niezbyt poważnych zachorowań. Nic wielkiego. Przypuszczam, że Esteban wypróbowywał zabawkę. Sądziłem, że tu będzie to samo… Esteban nikomu nie… – Urwał w pół zdania. – Nie wiedziałem.
– Dlaczego… – usiłowała zapanować nad głosem. – Dlaczego mieliby coś takiego robić?
– Kiedy przeprowadza się próbę na ograniczonym terenie, to znaczy, że zamierza się ją później powtórzyć na większą skalę gdzieś indziej.
– Gdzie?
– Nie wiem.
Była oszołomiona. Nie potrafiła zebrać myśli.
– Twierdziłeś, że zjawiła się tam ekipa ze stacji epidemiologicznej. Dlaczego ci ludzie niczego się nie domyślili?
– Esteban wezwał ich dopiero po odkażeniu i rozsianiu przecinkowca cholery. Ma w kostnicy w Meksyku swoich lekarzy, którzy w wynikach sekcji potwierdzą, że mieszkańców Tenajo wytrzebiła cholera.
– Tyle zachodu… Od bardzo dawna musiał planować tę akcję.
– O ile mi wiadomo, co najmniej od dwóch lat.
– Skoro pracujesz dla Estebana, to dlaczego mi pomogłeś?
– Nie pracuję dla Estebana. Nie zauważyłaś między nami różnicy? – dodał sucho. – Ja jestem tu bohaterem pozytywnym.
– Nie zauważyłam. Widziałam, jak zabijasz człowieka.
– Więc mi nie ufaj. Nikomu nie ufaj. Ale pozwól sobie pomóc. Bo mogę ci pomóc, Bess.
– Jak? Czyżbyś był agentem rządowym?
– Można to tak ująć.
– Mówże wprost, u licha.
– Od paru lat współpracuję z CIA. Ogarnęła ją nagła ulga.
– Mogłeś mi powiedzieć.
– Gdyby dało się tego uniknąć, i teraz bym ci nie powiedział. Zresztą, i tak byś mi nie uwierzyła.
Czy teraz mu wierzy? Równie dobrze Kaldak może kłamać.
Ale po co? Wyciągnął ją z San Andreas, a gdyby zamierzał ją przekazać pułkownikowi, nie miał powodu pojawiać się tu bez żołnierzy Estebana.
– Powinieneś mi powiedzieć wcześniej.
– Ale teraz już wiesz. – Wytrzymał jej wzrok. – Posłuchaj, Bess. Zaopiekuję się tobą. Zabiorę cię stąd i bezpiecznie odstawię do Stanów. Przed niczym się nie cofnę, żeby do tego doprowadzić. Zrobię to. Możesz mi nie wierzyć, ale w to jedno uwierz.
Wierzyła. Nikt nie mógł wątpić w jego szczerość. Wyciągnął ręce po dziecko.
– Teraz ja ją pokarmię, a ty sama coś zjedz. Mocniej przytuliła dziewczynkę.
– Zjem później.
– Nie zjesz. Musiałem zostawić dżipa niżej. Czeka nas długa wędrówka, nim do niego dotrzemy. Ruszamy najszybciej, jak się da. – Zabrał jej Josie i jedzenie. – Wyjmij sobie z plecaka jakąś puszkę i zjedz.
Zawahała się, ale wreszcie usłuchała. Potrzebuje sił, inaczej sobie nie poradzi. Skosztowawszy pierwszy kęs, skrzywiła się. Nic dziwnego, że Josie nie jadła chętnie.
Tymczasem teraz dziewczynka z zadowoleniem pochłaniała jedzenie, którym – z zaskakującą wprawą i delikatnością – karmił ją Kaldak.
– Wygląda na to, że nieźle zniosła wędrówkę – zauważył. – Dobrze wygląda.
– Jest nastawiona na przeżycie. Podobnie jak większość dzieci, o ile da się im szansę.
Uśmiechnął się do dziewczynki i wytarł jej buzię.
– Lubię takie osoby. – Spojrzał na Bess. – Ty też nie najgorzej wyglądasz. Sądziłem, że po czterech dniach ucieczki będziesz się nadawała tylko do przerzucenia przez plecy i znoszenia w dół.
– Uważaj, bo jeszcze się okaże, że to prawda. Albo że to ja będę wlec ciebie. – Schowała do plecaka łyżeczkę i wyrzuciła puszkę. – Ruszamy. – Sięgnęła po kocyk Josie. – Daj mi ją. Będę ją niosła na plecach.
Zmarszczył nos.
– Czym to tak cuchnie? Sikami?
– A czegoś się spodziewał? Tylko raz udało mi się go uprać. Jeśli ci to przeszkadza, trzymaj się od nas z daleka.
– Przeszkadza. Mam bardzo wrażliwe powonienie. Ale do wszystkiego można przywyknąć. – Wziął plecak. – Chyba wytrzymam z wami przez dzień, dwa.